Our unusual Christmas.
Nasze nietypowe Święta.
Tuesday, 27 December 2011
Saturday, 17 December 2011
Dziennik argentyński, 10/ The Argentinian diary, 10
Jeszcze trochę o czasoprzestrzeni. Nie ma sensu podróż a la McDonald. „Fast travelling” jest jak fast food – skrótem, który odbiera sens całej czynności. Oczywiście lepiej zjeść w McDonaldzie niż nie zjeść wcale. Lepiej polecieć na tydzień do Meksyku niż po raz kolejny obejrzeć Desperado.
Jednak czym wolniej podróżujesz, tym lepiej poznasz miejsce i ludzi, które przyjechałeś zobaczyć. Czym wolniej będziesz posuwać się po mapie, tym mniej miejsc przegapisz lub ominiesz. Dlatego autobus ma przewagę nad samolotem, motor nad autobusem, a rower nad motorem. To oni – rowerzyści – widzą najwięcej i najlepiej zdają sobie sprawę, jak daleko są od domu.
***
A bit more on spacetime. Travelling a la McDonald's is pointless. “Fast travelling” is like fast food – a shortcut that deprives actions of their meaning. Of course it's better to eat at McDonald's than not to eat at all. It's better to fly to Mexico for a week than watch Desperado yet another time. But the more slowly you travel, the better you will know the place and the people you have come to see. The more slowly you move on the map, the fewer places you will overlook or omit. Therefore a bus has an advantage over a plane, a motorbike over a bus and a bicycle over a motorbike. It is them - the cyclists – who see the most and realise the best how far away they are from home.
Jednak czym wolniej podróżujesz, tym lepiej poznasz miejsce i ludzi, które przyjechałeś zobaczyć. Czym wolniej będziesz posuwać się po mapie, tym mniej miejsc przegapisz lub ominiesz. Dlatego autobus ma przewagę nad samolotem, motor nad autobusem, a rower nad motorem. To oni – rowerzyści – widzą najwięcej i najlepiej zdają sobie sprawę, jak daleko są od domu.
***
A bit more on spacetime. Travelling a la McDonald's is pointless. “Fast travelling” is like fast food – a shortcut that deprives actions of their meaning. Of course it's better to eat at McDonald's than not to eat at all. It's better to fly to Mexico for a week than watch Desperado yet another time. But the more slowly you travel, the better you will know the place and the people you have come to see. The more slowly you move on the map, the fewer places you will overlook or omit. Therefore a bus has an advantage over a plane, a motorbike over a bus and a bicycle over a motorbike. It is them - the cyclists – who see the most and realise the best how far away they are from home.
Friday, 16 December 2011
Dziennik argentyński, 9/ The Argentinian diary, 9
No więc spędziliśmy 18 godzin w autobusie. To nic w porównaniu z trasami, które zajmują ponad 20 a nieraz ponad 30 godzin. 18 godzin to podróż przeciętna. Lecz nie chodzi tu o sam czas, chodzi o relację między czasem a przestrzenią. (1243 kilometry, 18 godzin, średnio niecałe 70 kilometrów na godzinę.) Droga jest prosta, po jednym pasie w każdą stronę, zostawiliśmy daleko za sobą rozrzutność Buenos Aires. Nie ma pobocza i z wyjątkiem nielicznych miast lub miasteczek mijamy tylko jedno – przestrzeń.
18 godzin. Połowę przesypiasz, a drugą połowę firma przewozowa próbuje umilić ci wspomninaymi w ostatnim wpisie krakersami i filmami. Sztuk cztery. Najlepiej spisuje się romantyczny i honorowy Keanu Reeves. Komedie romantyczne z Sandrą Bullock i Jennifer Lopez wzbudzają intelektulną rozpacz, a psychologiczny thriller z De Niro i Nortonem wymaga zbyt dużego skupienia, kiedy za oknem przesuwają się stepy, krystaliczne jeziora, góry z kwiatami u podnóży i śniegiem na szczytach.
Czy mamy dość? Oczywiście, że tak! Nie ma co się oszukiwać: bolą nas tyłki i plecy, nogi drętwe, ogólna nieświeżość, no i ta niesamowita chęć żeby wysiąść i pobiec prosto przed siebie... Ale prawda jest taka, że nie zamienilibyśmy tych 18 godzin w autobusie na 2 lub 3 w samolocie (w Esquel być może nie ma kina, ale jest lotnisko). Po prostu wcale nie chodzi o to, żeby szybciej dojechać. Chodzi o drogę samą w sobie, o to żeby poczuć te kilometry, poczuć jak czas zwalnia wraz z dystansem – w końcu tutaj wszystkie drogi prowadzą na koniec świata. Chodzi o rytuał przyjazdu, o to oczekiwanie, chwilę niepewności, czy to tu, czy nie tu, o tą ulgę, kiedy w końcu dotrze się do celu. Gdybyśmy tu dolecieli, czynności tak proste jak ściągnięcie butów czy prysznic nie nabrałyby znaczenia, nie stałyby się symbolami. A tymczasem urosły one dla nas do czynności, które wyznaczają nowe etapy. „Ściągam buty, bo jestem tu teraz i będę tu przez chwilę”.
***
So we spent 18 hours on a bus. It's nothing compared with some routes that take more than 20 and sometimes even more than 30 hours. 18 hours is an average journey. But it's not about the time, it's about the relation between time and space. (1243 kilometres, 18 hours, on average 70 kilometres per hour). The road is straight, one lane each way, we left the extravagance of Buenos Aires far behind us. There is no hardshoulder and apart from very few towns and villages we pass by only one thing – space.
18 hours. You sleep half of it and the bus company try to while away the other half with the crackers mentioned in the previous post and films. Four of them. A romantic and honorable Keanu Reeves turns out to be the best. Romantic comedies with Sandra Bullock and Jennifer Lopez arouse intellectual despair and a psychological thriller with de Niro and Norton require too much concentration especially when steppes, crystal lakes, mountains with flowers at the bottom and snow at the top move by the window.
Are we fed up? Of course we are! No point trying to deceive ourselves: our bums and backs are sore, our legs stiff, general feeling of unfreshness and then this incredible urge to get off and just run ahead... But the truth is we wouldn't change these 18 hours on a bus for 2 or 3 on a plane (Esquel might not have a cinema but it does have an airport). It is simply not about getting somewhere faster. It's about the journey itself, about feeling the kilometres, feeling how time slows down together with the distance - after all here all the roads lead to the end of the world. It's about the ritual of arriving, about the waiting, the moment of uncertainty, is it here or not here, about the relief when you finally make it there. If we had flown here, actions as simple as taking off our shoes or having a shower would not have taken on a special meaning, they woulnd't have become symbols. And in the meantime they have become actions that mark new stages for us. “I'm taking off my shoes because I am here now and I will be here for a while”.
18 godzin. Połowę przesypiasz, a drugą połowę firma przewozowa próbuje umilić ci wspomninaymi w ostatnim wpisie krakersami i filmami. Sztuk cztery. Najlepiej spisuje się romantyczny i honorowy Keanu Reeves. Komedie romantyczne z Sandrą Bullock i Jennifer Lopez wzbudzają intelektulną rozpacz, a psychologiczny thriller z De Niro i Nortonem wymaga zbyt dużego skupienia, kiedy za oknem przesuwają się stepy, krystaliczne jeziora, góry z kwiatami u podnóży i śniegiem na szczytach.
Czy mamy dość? Oczywiście, że tak! Nie ma co się oszukiwać: bolą nas tyłki i plecy, nogi drętwe, ogólna nieświeżość, no i ta niesamowita chęć żeby wysiąść i pobiec prosto przed siebie... Ale prawda jest taka, że nie zamienilibyśmy tych 18 godzin w autobusie na 2 lub 3 w samolocie (w Esquel być może nie ma kina, ale jest lotnisko). Po prostu wcale nie chodzi o to, żeby szybciej dojechać. Chodzi o drogę samą w sobie, o to żeby poczuć te kilometry, poczuć jak czas zwalnia wraz z dystansem – w końcu tutaj wszystkie drogi prowadzą na koniec świata. Chodzi o rytuał przyjazdu, o to oczekiwanie, chwilę niepewności, czy to tu, czy nie tu, o tą ulgę, kiedy w końcu dotrze się do celu. Gdybyśmy tu dolecieli, czynności tak proste jak ściągnięcie butów czy prysznic nie nabrałyby znaczenia, nie stałyby się symbolami. A tymczasem urosły one dla nas do czynności, które wyznaczają nowe etapy. „Ściągam buty, bo jestem tu teraz i będę tu przez chwilę”.
***
So we spent 18 hours on a bus. It's nothing compared with some routes that take more than 20 and sometimes even more than 30 hours. 18 hours is an average journey. But it's not about the time, it's about the relation between time and space. (1243 kilometres, 18 hours, on average 70 kilometres per hour). The road is straight, one lane each way, we left the extravagance of Buenos Aires far behind us. There is no hardshoulder and apart from very few towns and villages we pass by only one thing – space.
18 hours. You sleep half of it and the bus company try to while away the other half with the crackers mentioned in the previous post and films. Four of them. A romantic and honorable Keanu Reeves turns out to be the best. Romantic comedies with Sandra Bullock and Jennifer Lopez arouse intellectual despair and a psychological thriller with de Niro and Norton require too much concentration especially when steppes, crystal lakes, mountains with flowers at the bottom and snow at the top move by the window.
Are we fed up? Of course we are! No point trying to deceive ourselves: our bums and backs are sore, our legs stiff, general feeling of unfreshness and then this incredible urge to get off and just run ahead... But the truth is we wouldn't change these 18 hours on a bus for 2 or 3 on a plane (Esquel might not have a cinema but it does have an airport). It is simply not about getting somewhere faster. It's about the journey itself, about feeling the kilometres, feeling how time slows down together with the distance - after all here all the roads lead to the end of the world. It's about the ritual of arriving, about the waiting, the moment of uncertainty, is it here or not here, about the relief when you finally make it there. If we had flown here, actions as simple as taking off our shoes or having a shower would not have taken on a special meaning, they woulnd't have become symbols. And in the meantime they have become actions that mark new stages for us. “I'm taking off my shoes because I am here now and I will be here for a while”.
Sunday, 11 December 2011
Dziennik argentyński, 8/ The Argentinian diary, 8
W stolicy La Pampy, Santa Rosie, na dość obskurnym dworcu autobusowym kupujemy bilety do naszego pierwszego przystanku w Patagonii. Jest tylko jeden autobus do Esquel, odjeżdża o drugiej nad ranem, informuje nas pan w okienku. Pomaga nam wybrać miejsca, informuje o trzech posiłkach, które dostaniemy w trakcie 18-godzinnej podróży (posiłki okazały się później być wyszukanym synonimem dla wysuszonej bagietki z serem i kilku porcji krakersów). Pan w okienku jest bardzo miły, wypytuje nas skąd, dokąd, dlaczego, typowy zestaw pytań. Sądząc po papierosie, którego nie przestaje palić podczas całej rozmowy, pan w okienku czuje się przy nas raczej swobodnie. Sądząc po potoku słów, który płynie po każdym miejscu, które wymieniamy, na dworcu w Santa Rosie nieczęsto pojawiają się turyści, nie wspominając o Szkocie i Polce. Po usłyszeniu skąd jesteśmy pan w okienku wspomina Braveheart i Karola Wojtyłę, jako dowód na to, że zna się na Europie, po czym przedstawia się. Froilan Panteon. Pan Panteon jest świadomy znaczenia swojego nazwiska, żartujemy więc chwilę. A potem po raz pierwszy stykamy się z patagońskimi legendami. Z kojejnym papierosem w ustach Froilan Panteon opowiada nam o patagońskim domu Hitlera oraz o nazistach, którzy po wojnie przypływali łodziami podwodnymi do Comodoro Rivadavia, aby potem zniknąć gdzieś wśród patagońskich stepów i gór.
Patagonia zaczyna się opowieścią.
***
In the capital of La Pampa, Santa Rosa, at a rather shabby bus station we are buying tickets to our first Patagonian stop. There is only one bus to Esquel, it leaves at 2a.m., the man at the booth informs us. He helps us choose the seats, he tells us about the three meals on board the bus (the meals turned out to be a dry sandwich with cheese and a few portions of crackers). The man at the booth is very friendly, he asks us where from, where to, why, a typical set of questions. Judging by the cigarette he doesn't stop smoking throughout our conversation, the man at the booth feels quite relaxed around us. Judging by the stream of words that follows after every place we mention, not many tourists show up at the bus station in Santa Rosa, not to mention a Scot and a Pole. Upon hearing where we are from he mentions Breaveheart and Karol Wojtyła, as proof that he is an expert in Europe, and then he introduces himself. Froilan Panteon. Mr Panteon is aware of what his surname means so we joke for a wee while. And then for the first time we come in touch with Patagonian legends. Smoking yet another cigarette Froilan Panteon tells us of Hitler's Patagonian house and the nazis who came by submraine to Comodoro Rivadavia after the war in order to disappear somewhere among Patagonian steppes and mountains.
Patagonia starts with a story.
Patagonia zaczyna się opowieścią.
***
In the capital of La Pampa, Santa Rosa, at a rather shabby bus station we are buying tickets to our first Patagonian stop. There is only one bus to Esquel, it leaves at 2a.m., the man at the booth informs us. He helps us choose the seats, he tells us about the three meals on board the bus (the meals turned out to be a dry sandwich with cheese and a few portions of crackers). The man at the booth is very friendly, he asks us where from, where to, why, a typical set of questions. Judging by the cigarette he doesn't stop smoking throughout our conversation, the man at the booth feels quite relaxed around us. Judging by the stream of words that follows after every place we mention, not many tourists show up at the bus station in Santa Rosa, not to mention a Scot and a Pole. Upon hearing where we are from he mentions Breaveheart and Karol Wojtyła, as proof that he is an expert in Europe, and then he introduces himself. Froilan Panteon. Mr Panteon is aware of what his surname means so we joke for a wee while. And then for the first time we come in touch with Patagonian legends. Smoking yet another cigarette Froilan Panteon tells us of Hitler's Patagonian house and the nazis who came by submraine to Comodoro Rivadavia after the war in order to disappear somewhere among Patagonian steppes and mountains.
Patagonia starts with a story.
Friday, 9 December 2011
Dziennik argentyński, 7/ The Argentinian diary, 7
W okienku siedzi maleńki pan w garniturze, z idealnym węzłem na krawacie. Jest tak drobny i niski, że jego nos niemalże odbija się w wypolerowanych na wysoki połysk butach. Kupujemy bilety i chwilę później przechodzimy przez grubą zasłonę z pluszu. Wszystkie stoliki są wolne, wybieramy taki z dobrym widokiem, ale w drugim rzędzie. Lepiej się nie wychylać. Pod sufitem kręci się lustrzana kula jak na starej dyskotece. Kelnerka, biuściasta blondyna wyciągnięta prosto z Hrabala, podaje nam dwa kieliszki nadpsutego wina i kilka chipsów na spodeczku, po czym jedną po drugiej wykręca żarówki z lamp ściennych w celu uzyskania lepszej atmosfery.
Na parkiecie kilka par, z głośników sączy się tango milonga, trwa lekcja. Główny cel uczniów – nie patrzeć na nogi. Instruktorka prezentuje się bardzo dobrze, ale jej partner instruktor ma na sobie dżinsy i buty DC. Wszyscy poruszają się jakby w zwolnionym tempie, studiują kroki i ruchy bioder, próbują znaleźć równowagę na zbyt sztywnych lub zbyt ugiętych nogach.
Na parkiecie kilka par, z głośników sączy się tango milonga, trwa lekcja. Główny cel uczniów – nie patrzeć na nogi. Instruktorka prezentuje się bardzo dobrze, ale jej partner instruktor ma na sobie dżinsy i buty DC. Wszyscy poruszają się jakby w zwolnionym tempie, studiują kroki i ruchy bioder, próbują znaleźć równowagę na zbyt sztywnych lub zbyt ugiętych nogach.
Po lekcji parkiet pustoszeje. Wszyscy zajmują strategicznie miejsca przy stolikach pod ścianami, blondyna roznosi więcej wina i chipsów. Zza pluszowej zasłony zaczynają pojawiać się ci, których przyszliśmy oglądać. Zwykli, niepozorni ludzie, żadnych profesjonalistów za których oglądanie płaci się nie w pesos lecz w dolarach. Przychodzą zwyczajnie ubrani, każdy z workiem przewieszonym przez ramię. Z worków wyciągają swoje skarby – buty do tańca. Przebierają je bez pośpiechu, czekają.
Trudno powiedzieć, skąd wiedzą, kiedy nadchodzi odpowiedni moment. Może to kwestia aklimatyzacji w tej sali z innej epoki. Pierwsza para, potem kolejne, odchodzą od stolików i zajmują miejsce na parkiecie. Stają w objęciu, z którego się nie wypuszczą, aż ucichnie muzyka. Wsłuchują się z zamkniętymi oczami w rytm, a potem przekonują nas, że elegancja i wdzięk nie zależą od ubioru czy kiczowatego tła. Najbardziej profesjonalnie ubrana para (jego koszula jest tego samego koloru co podszewka jej sukienki) rozczarowuje, ci najlepsi potrafią tańczyć tak, że przestają razić ich dżinsy czy powyciągane T-shirty.
Będą tak tańczyć kilka godzin, do drugiej, trzeciej nad ranem. Dzieląc objęcie z zawsze tą samą osobą lub próbując odnaleźć idealne objęcie w różnych ramionach. Patrzymy na nich długo, śledzimy ich ruchy z mieszanką zazdrości i podziwu. Potem wymykamy się dyskretnie, brzegiem sali, przez plusz prześlizgujemy się z powrotem na ulicę. Kurtyna zamyka się szczelnie za nami, pilnie strzegąc tajemnicy tej zwyczajnej czwartkowej nocy w dzielnicy zbyt oddalonej od centrum miasta, by chciało się ją odkryć setkom spragnionych rozrywki turystów.
***
A man wearing a suit, his tie in a perfect knot, is sitting at wee window. He's so petite and short that his nose almost reflects in his shiny, overpolished shoes. We buy the tickets and a moment later we go through a thick velvet curtain. All the tables are free, we choose one with a good view, but in the second row. Better keep a low profile. On the ceiling a disco ball is turning like at an old dancing hall. The waitress, a busty blonde taken straight out of Hrabal, serves two glasses of slightly off wine and a few crisps on a saucer and unscrews the light bulbs from the wall lights, one after another, in order to create a better atmosphere.
A few couples on the dancefloor, tango milonga trickles from the speakers, the lesson is on. The main aim of the students – not to look at their feet. The female instructor looks very representative, but her male colleague is wearing jeans and DC shoes. Everybody is moving as if in slow motion, studying their steps and hip movements, trying to find their balance on legs either too stiff or too relaxed.
Once the class is over the dancefloor empties. Everyone takes up strategic positions at the tables by the walls, the blonde carries around more wine and crisps. Those who we came to watch begin to turn up from beyond the velvet curtain. Odrinary, inconspicuous people, not professionals, to watch whom you have to pay in dollars and not pesos. They come dressed casually, each with a sack over their shoulder. Out of the sacks they take their treasures – dancing shoes. They change their shoes without rush and they wait.
It's hard to tell how they know when the right moment arrives. Maybe it's a matter of getting used to this dance hall from another time. The first couple, then the others, leave the tables and take up positions on the dancefloor. They stand in an embrace they will not let each other out of until the music has silenced down. They tune in to the rythm with their eyes closed and then convince us that elegance and grace don't depend on your clothes or a tacky background. The most professionally dressed couple (his shirt matches the lining of her dress) are a dissapointment, the best ones can dance so well that their jeans or stretched out T-shirts stop mattering.
They will dance like this for a few hours, until two, three in the morning. Sharing the embrace with always the same person or trying to find the perfect embrace among different shoulders. We watch them for a long time, we follow their movements with a mixture of awe and envy. Then we sneak out discreetly, around the edge of the room, we sneak out onto the street through the velvet. The curtain closes up behind us, attentively guarding the secret of this normal Thursday night in a neighbourhood so far away from the centre of the city that hundreds of tourists hungry for entertainment just don't feel like discovering it.
Thursday, 8 December 2011
The Argentinian diary, 6/ Dziennik argentyński, 6
Suddenly we know what it's like to be a celebrity. We can't even go for a coffee without people taking pictures of us. There are about 5 different people all snapping away on their expensive looking cameras. Ok, they're not taking pictures of us but, more to the point, what are they taking pictures of? The answer, it seems, is everything.
La Boca is perhaps Buenos Aires' most famous neighbourhood. The blue and yellow houses on El Caminito are one of the city's iconic landmarks. Its supposed to be the “real” Buenos Aires, just like its football club is supposed to be archetypical Argentinian club. “You can't go to Buenos Aires without visiting La Boca”. And it's true, especially if your idea of visiting Buenos Aires is following, to the letter, the instructions of the Lonely Planet (or whatever guide book you use) and taking identical pictures to those in said book. That's what it's all about. Get to the “place you must visit”, take as many photos as possible (most of which involve you waiting in line for your 10 seconds standing next to some landmark), buy a t-shirt, mug, magnet, hat etc for extra proof you were there, perhaps buy a coffee, beer, sandwich, meal for 5 times the local price and move on to the next place. Repeat this every day for the duration of your trip and you are a true, modern day traveller.
So to go back to the original question, what are these people taking a photo of? Ok, it's the cafe we are sitting outside of. Why are they taking a photo of it? I honestly don't know and I'm pretty sure they don't either. It's just what they do. It's what they are expected to do. How else will they remember that they visited Argentina?
As a side note, a few years ago, a slightly crazy Polish man told me that to really travel you need to go Afghanistan or Chechnya. Suddenly, he doesn't seem so crazy.
***
Nagle wiemy jak to jest być celebrytą. Nie możemy nawet iść na kawę, bo ludzie od razu robią nam zdjęcia. Około pięć osób pstryka swoimi drogo wyglądającymi aparatami. Ok, nie robią zdjęć nam, więc, przechodząc do rzeczy, co fotografują? Wydaje się, że odpowiedź brzmi: wszystko.
La Boca to być może najbardziej znana dzielnica Buenos Aires. Niebieskie i żółte domy na El Caminito to jedne z najbardziej ikonicznych widoków miasta. To ma być „prawdziwe” Buenos Aires, tak samo jak drużyna Boca ma być archetypicznym argentyńskim klubem. „Nie możesz pojechać do Buenos Aires i nie zwiedzić La Boca”. To prawda, zwłaszcza jeśli twój pomysł na zwiedzanie Buenos Aires to wykonać co do słowa instrukcje Lonely Planet (lub jakiegokolwiek innego przewodnika) i zrobić zdjęcia identyczne z tymi w danej książce. To właśnie o to chodzi. Przyjechać do „miejsca, które musisz odwiedzić”, zrobić jak najwięcej zdjęć (większość z nich oznacza czekanie w kolejce dla dziesięciu sekund pozowania przy jakiejś atrkacji), kupić T-shirt, kubek, magnes, czapkę, etc jako dodatkowy dowód na to, że naprawdę tam byłeś/ byłaś, być może kupić kawę, piwo, kanapkę, obiad za cenę pięć razy wyższą od tej miejscowej, a potem ruszyć do następnego miejsca. Powtórz cały ten proces każdego dnia podróży, a będziesz prawdziwym, nowoczesnym podróżnikiem.
Wracając do początkowego pytania, co fotografują ci ludzie? Ok, chodzi o kawiarnię, na zewnątrz której siedzimy. Dlaczego robią jej zdjęcia? Naprawdę nie wiem i jestem całkiem pewien, że oni też nie mają pojęcia.. Po prostu to robią. Tego się od nich oczekuje. Jak inaczej zapamiętają, że byli w Argentynie?
Tak na marginesie, kilka lat temu lekko szalony facet z Polski powiedział mi, że żeby naprawdę podróżować, trzeba pojechać do Afganistanu lub Czeczenii. Teraz nie wydaje mi się już tak szalony.
La Boca is perhaps Buenos Aires' most famous neighbourhood. The blue and yellow houses on El Caminito are one of the city's iconic landmarks. Its supposed to be the “real” Buenos Aires, just like its football club is supposed to be archetypical Argentinian club. “You can't go to Buenos Aires without visiting La Boca”. And it's true, especially if your idea of visiting Buenos Aires is following, to the letter, the instructions of the Lonely Planet (or whatever guide book you use) and taking identical pictures to those in said book. That's what it's all about. Get to the “place you must visit”, take as many photos as possible (most of which involve you waiting in line for your 10 seconds standing next to some landmark), buy a t-shirt, mug, magnet, hat etc for extra proof you were there, perhaps buy a coffee, beer, sandwich, meal for 5 times the local price and move on to the next place. Repeat this every day for the duration of your trip and you are a true, modern day traveller.
So to go back to the original question, what are these people taking a photo of? Ok, it's the cafe we are sitting outside of. Why are they taking a photo of it? I honestly don't know and I'm pretty sure they don't either. It's just what they do. It's what they are expected to do. How else will they remember that they visited Argentina?
As a side note, a few years ago, a slightly crazy Polish man told me that to really travel you need to go Afghanistan or Chechnya. Suddenly, he doesn't seem so crazy.
***
Nagle wiemy jak to jest być celebrytą. Nie możemy nawet iść na kawę, bo ludzie od razu robią nam zdjęcia. Około pięć osób pstryka swoimi drogo wyglądającymi aparatami. Ok, nie robią zdjęć nam, więc, przechodząc do rzeczy, co fotografują? Wydaje się, że odpowiedź brzmi: wszystko.
La Boca to być może najbardziej znana dzielnica Buenos Aires. Niebieskie i żółte domy na El Caminito to jedne z najbardziej ikonicznych widoków miasta. To ma być „prawdziwe” Buenos Aires, tak samo jak drużyna Boca ma być archetypicznym argentyńskim klubem. „Nie możesz pojechać do Buenos Aires i nie zwiedzić La Boca”. To prawda, zwłaszcza jeśli twój pomysł na zwiedzanie Buenos Aires to wykonać co do słowa instrukcje Lonely Planet (lub jakiegokolwiek innego przewodnika) i zrobić zdjęcia identyczne z tymi w danej książce. To właśnie o to chodzi. Przyjechać do „miejsca, które musisz odwiedzić”, zrobić jak najwięcej zdjęć (większość z nich oznacza czekanie w kolejce dla dziesięciu sekund pozowania przy jakiejś atrkacji), kupić T-shirt, kubek, magnes, czapkę, etc jako dodatkowy dowód na to, że naprawdę tam byłeś/ byłaś, być może kupić kawę, piwo, kanapkę, obiad za cenę pięć razy wyższą od tej miejscowej, a potem ruszyć do następnego miejsca. Powtórz cały ten proces każdego dnia podróży, a będziesz prawdziwym, nowoczesnym podróżnikiem.
Wracając do początkowego pytania, co fotografują ci ludzie? Ok, chodzi o kawiarnię, na zewnątrz której siedzimy. Dlaczego robią jej zdjęcia? Naprawdę nie wiem i jestem całkiem pewien, że oni też nie mają pojęcia.. Po prostu to robią. Tego się od nich oczekuje. Jak inaczej zapamiętają, że byli w Argentynie?
Tak na marginesie, kilka lat temu lekko szalony facet z Polski powiedział mi, że żeby naprawdę podróżować, trzeba pojechać do Afganistanu lub Czeczenii. Teraz nie wydaje mi się już tak szalony.
Thursday, 1 December 2011
Dziennik argentyński, 5/ The Argentinian diary, 5
Znów o pogodzie. Temat zwykły, bardzo przyziemny, a jednak! Jesteśmy stworzeniami pogodowymi. Lubimy sobie ponarzekać na deszcz, na słońce zbyt mocne, lubimy mieć w zanadrzu wymówkę pogodową (nie idę, bo pada; zostaję, bo słońce), ale przede wszystkim lubimy obietnicę, która kryje się w porach roku – po zimie będzie wiosna, po upałach lata przyjdzie ulga jesieni. Każdy ma swoją ulubioną przemianę.
Na pocieszenie tym, co teraz cierpią listopado-grudzień długi i coraz ciemniejszy, i nie potrafią spojrzeć poza jego bezlistne drzewa i przemoczony deszcz – wiosna nie zginęła, po prostu powędrowała gdzie indziej, dać kwiaty i pikniki w parkach innym ludziom. Im też się coś należy.
A my? My wyrwaliśmy nasze ciała z tego odwiecznego dla nich cyklu i zabraliśmy je w podróż pogodowo zupełnie nielogiczną. Skutek? Niech wystarczy tyle: ciało łatwiej przekupić. Lodami, długimi nocami pod gwiazdami, przekreśleniem szalików i rajstop. Ale dusza to co innego. Dusza tęskni i wzrusza się, gdy słuchając Trójki przez internet, natrafi na prognozę pogody i nagle usłyszy chwilowo zapomniane, piękne słowa. Szron. Szadź.
***
Again about the weather. It's a normal topic, very mundane, and still! We are weather creatures. We like to moan about the rain, about the sun being too strong, we like to have the weather excuse up the sleeve (I'm not going, it's raining; I'm staying in, it's too sunny), but most of all we like the promise that lurks within the seasons – after winter there will be spring, after the heat of the summer relief will come with the autumn. Everybody has their favourite transformation.
To comfort those who are now suffering a long and darker and darker November-December and who can't look beyond its leafless trees and soaked rain – spring is not dead, it's just wandered off somewhere else in order to give flowers and picnics in the park to other people. They deserve it too.
And what about us? We have uprooted our bodies from this cycle, eternal for them, and we've taken them on a journey that is weather-wise completely illogical. The result? Let's just say this: it's easier to bribe the body. With ice-cream, long nights under the stars, excluding scarves and tights. But the soul is a different matter. The soul is homesick and becomes emotional when while listening to the radio online, chances upon weather forecast and hears the temporarily forgotten, beautiful word. Frost.
Na pocieszenie tym, co teraz cierpią listopado-grudzień długi i coraz ciemniejszy, i nie potrafią spojrzeć poza jego bezlistne drzewa i przemoczony deszcz – wiosna nie zginęła, po prostu powędrowała gdzie indziej, dać kwiaty i pikniki w parkach innym ludziom. Im też się coś należy.
A my? My wyrwaliśmy nasze ciała z tego odwiecznego dla nich cyklu i zabraliśmy je w podróż pogodowo zupełnie nielogiczną. Skutek? Niech wystarczy tyle: ciało łatwiej przekupić. Lodami, długimi nocami pod gwiazdami, przekreśleniem szalików i rajstop. Ale dusza to co innego. Dusza tęskni i wzrusza się, gdy słuchając Trójki przez internet, natrafi na prognozę pogody i nagle usłyszy chwilowo zapomniane, piękne słowa. Szron. Szadź.
***
Again about the weather. It's a normal topic, very mundane, and still! We are weather creatures. We like to moan about the rain, about the sun being too strong, we like to have the weather excuse up the sleeve (I'm not going, it's raining; I'm staying in, it's too sunny), but most of all we like the promise that lurks within the seasons – after winter there will be spring, after the heat of the summer relief will come with the autumn. Everybody has their favourite transformation.
To comfort those who are now suffering a long and darker and darker November-December and who can't look beyond its leafless trees and soaked rain – spring is not dead, it's just wandered off somewhere else in order to give flowers and picnics in the park to other people. They deserve it too.
And what about us? We have uprooted our bodies from this cycle, eternal for them, and we've taken them on a journey that is weather-wise completely illogical. The result? Let's just say this: it's easier to bribe the body. With ice-cream, long nights under the stars, excluding scarves and tights. But the soul is a different matter. The soul is homesick and becomes emotional when while listening to the radio online, chances upon weather forecast and hears the temporarily forgotten, beautiful word. Frost.
Wednesday, 30 November 2011
Dziennik argentyński, 4/ The Argentinian diary, 4
Potwierdzamy! Istnieją: latające karaluchy, ulice szerokie na 13 pasów w jedną stronę, długie na ponad 10 tysięcy numerów, działające lodówki z lat 50-tych, syfony z grubego szkła w kolorach morskiej wody z lat jeszcze wcześniejszych, ludzie niewidomi na swych pupilków sprawy na chodnik upuszczone, ludzie, którzy UDAJĄ, że te sprawy zamierzają podnieść (nawet macają kieszenie spodni w poszukiwaniu woreczków!), ale tylko udają (bo jak tylko przestajemy patrzeć, oni przestają widzieć), gorące wiatry niosące chilijski pył wulkaniczny, stare wagony metra z oknami zamykanymi na skórzany rzemień, fałszywe banknoty, kawiarnie stare jak wspomniane kiedyś żółwie, poważne drużyny piłkarskie o mało poważnych nazwach (All Boys, Newell's Old Boys, Nueva Chicago), sklepy z pamiątkami gdzie można kupić czarno-białe zdjęcia martwego Che Guevary i organizujące beckettowskie festiwale niezależne teatry, w których można się napić hojnie napełnionej lampki wina przed spektaklem.
Innym razem być może bardziej intrygująca opowieść o tym, co nie istnieje.
***
We confirm. The following exist: flying cockroaches, streets so wide they have 13 lanes one way and so long their numbers go above ten thousand, working fridges from the 50's, siphon bottles made of thick seawater coloured glass from even earlier years, people blind to the matters dropped by their pets onto the pavement, people who PRETEND they are going to pick them up (they even pat their pockets looking for bags!), but only pretend (because as soon as we stop looking, they stop seeing), hot winds carrying volcanic ash from Chile, old metro trains with windows closed with leather straps, false banknotes, cafes as old as the turtles we once mentioned, serious football teams with not very serious names (All Boys, Newell's Old Boys, Nueva Chicago), souvenir shops where you can buy black-and-white photos of a dead Che Guevara and independent theatres organising Beckett festivals where you can have a generously filled glass of wine right before the show.
Another time we will tell the perhaps more intriguing story about what does not exist.
Innym razem być może bardziej intrygująca opowieść o tym, co nie istnieje.
***
We confirm. The following exist: flying cockroaches, streets so wide they have 13 lanes one way and so long their numbers go above ten thousand, working fridges from the 50's, siphon bottles made of thick seawater coloured glass from even earlier years, people blind to the matters dropped by their pets onto the pavement, people who PRETEND they are going to pick them up (they even pat their pockets looking for bags!), but only pretend (because as soon as we stop looking, they stop seeing), hot winds carrying volcanic ash from Chile, old metro trains with windows closed with leather straps, false banknotes, cafes as old as the turtles we once mentioned, serious football teams with not very serious names (All Boys, Newell's Old Boys, Nueva Chicago), souvenir shops where you can buy black-and-white photos of a dead Che Guevara and independent theatres organising Beckett festivals where you can have a generously filled glass of wine right before the show.
Another time we will tell the perhaps more intriguing story about what does not exist.
Tuesday, 29 November 2011
Dziennik argentyński, 3/ The Argentinian diary, 3
Tak, tak, za niecały miesiąc święta. Nie trzeba nam przypominać. Tak jak i wy musimy tu znosić kiczowate świąteczne melodie w trakcie zakupów w supermarkecie i czerwono-zielono-złote dekoracje rozwieszane zawsze przedwcześnie, ponaglające, jakbyśmy wcale nie wiedzieli, jak mało czasu nam zostało. Można by popaść w przedświąteczną depresję - tysiące kilometrów, inna hemisfera, a i tu dotarły te święta odarte z czaru dzieciństwa, zamienione bez naszej zgody na Festiwal Kupowania Rzeczy Zupełnie Zbytecznych. Można by pomyśleć, że świat skurczył się zupełnie, że nie ma już ucieczki przed ujednoliceniem.
Ratuje nas pogoda. Tak, tak, za niecały miesiąc święta, a my wciąż w klapkach i szortach, kobiety wyciągają z szaf lniane sukienki, noce są bezsenne zupełnie tak jak tamte madryckie, sierpniowe. No i jeszcze jedno – coś nie zgadza się w wystawach sklepowych. Życzą przechodniom Feliz Fiestas (Wesołych Świąt) i Feliz Primavera (Wesołej Wiosny) zarazem, łącząc świąteczne łańcuchy i kwiaty w dziwacznych kolażach.
A więc jednak jesteśmy po drugiej stronie. Jak dobrze, że nie da się skomercjalizować szerokości geograficznej.
***
Yes, yes, less than a month till Christmas. No need to remind us. Just like you we have to put up with tacky Christmas tunes while doing the shopping at the supermarket and the red-green-golden decorations, always put up too early, rushing us, as if we didn't realise how little time we had left. One could fall into a pre-Christmas depression – thousands of kilometres from home, a different hemisphere and that Christmas stripped of childhood magic, changed without our permission into a Festival of Buying Absolutely Useless Things has made it even here. One could think that the world has shrunk completely, that there is no escape from standardisation anymore.
But we are saved by the weather. Yes, yes, less than a month till Christmas now, and we are wearing flip-flops and shorts, women are taking their linen dresses out of their wardrobes, nights are sleepless just like those August nights in Madrid. And one more thing – there's something wrong about the shop windows. They wish passers-by Feliz Fiestas (Merry Christmas) and Feliz Primavera (Happy Spring) at the same time, combining tinsel and flowers in bizarre collages.
So after all we are on the other side. Just as well you can't commercialise latitude.
Ratuje nas pogoda. Tak, tak, za niecały miesiąc święta, a my wciąż w klapkach i szortach, kobiety wyciągają z szaf lniane sukienki, noce są bezsenne zupełnie tak jak tamte madryckie, sierpniowe. No i jeszcze jedno – coś nie zgadza się w wystawach sklepowych. Życzą przechodniom Feliz Fiestas (Wesołych Świąt) i Feliz Primavera (Wesołej Wiosny) zarazem, łącząc świąteczne łańcuchy i kwiaty w dziwacznych kolażach.
A więc jednak jesteśmy po drugiej stronie. Jak dobrze, że nie da się skomercjalizować szerokości geograficznej.
***
Yes, yes, less than a month till Christmas. No need to remind us. Just like you we have to put up with tacky Christmas tunes while doing the shopping at the supermarket and the red-green-golden decorations, always put up too early, rushing us, as if we didn't realise how little time we had left. One could fall into a pre-Christmas depression – thousands of kilometres from home, a different hemisphere and that Christmas stripped of childhood magic, changed without our permission into a Festival of Buying Absolutely Useless Things has made it even here. One could think that the world has shrunk completely, that there is no escape from standardisation anymore.
But we are saved by the weather. Yes, yes, less than a month till Christmas now, and we are wearing flip-flops and shorts, women are taking their linen dresses out of their wardrobes, nights are sleepless just like those August nights in Madrid. And one more thing – there's something wrong about the shop windows. They wish passers-by Feliz Fiestas (Merry Christmas) and Feliz Primavera (Happy Spring) at the same time, combining tinsel and flowers in bizarre collages.
So after all we are on the other side. Just as well you can't commercialise latitude.
Sunday, 20 November 2011
Dziennik argentyński, 2/ The Argentinian diary, 2
Poranny ruch. Centrum Buenos Aires. Sześć pasów w jedną i sześć w drugą stronę. Spojrzenie w prawo, w lewo, zebry brak. Antylopa na brzegu rzeki pełnej krokodyli ma większe szanse na bezpieczne dostanie się na drugą stronę. Nie pozostaje nic jak ujawnić się, przyznać do swojej kondycji turysty (jeśli jeszcze nas nie nie rozszyfrowano).
Wybór pada na businessman'a. To bezpieczna opcja, facet w średnim wieku, pod krawatem, z komórką w jednej i teczką w drugiej ręce. Nazwijmy go Alejandro.
Alejandro idzie szybkim krokiem w tym samym kierunku, co my, więc zamiast cokolwiek tłumaczyć, mówi, żebyśmy do niego dołączyli. Idziemy, przechodzimy przez drogę (nie na pasach, ale Alejandro zna okolicę i i wie jak unikać krokodyli). Potem z własnej woli pomaga nam przejść przez następną. Wywiązuje się rozmowa o Patagonii. Alejandro zachwala tą ziemię obiecaną naszej podróży, a gdy już jesteśmy na miejscu, staje w cieniu drzewa (my pocimy się w szortach, on topi się w garniturze), z teczki wyciąga iPad'a i przez kolejne dziesięć minut, ignorując nieustannie dzwoniącą komórkę, pokazuje nam zdjęcia ze swojej ostatniej patagońskiej wyprawy na ryby. Potem po uścisku dłoni i życzenia powodzenia, i już go nie ma, znika za rogiem.
Patrzymy się na siebie z niedowierzaniem, wcale nie z powodu krystalicznie czystej wody i dziewiczych lasów widzianych na zdjęciach. Alejandro, nierealny jak ryby, które złowił, a jednak prawdziwy.
***
Morning traffic. The centre of Buenos Aires. Six lanes one way and six lanes the other way. A glance to the left, a glane to the right, no zebra crossing. An antilope on the bank of a river full of crocodiles has more chances of safely getting to the other side.
We pick a businessman. It's a safe bet, a middle-aged man, shirt and tie, a mobile phone in one hand and a briefcase in the other. Let's call him Alejandro.
Alejandro is hurriedly walking in the same direction as we are, so instead of explaining anything he just tells us to follow him. We do so and we cross the road (not at a zebra crossing, but Alejandro knows the terrain and how to avoid crocodiles). Then out of his own accord he helps us to cross another street. We start talking about Patagonia. He raves about the promised land of our journey and when we arrive at our destination, he stands in the shade of a tree (we are sweating in shorts, he's melting away in his suit), he takes an iPad out of his briefcase and for the following ten minutes, ignoring the constantly ringing phone, shows us pictures from his last Patagonian fishing trip. Then a handshake and best wishes, and off he goes, disappearing round the corner.
We look at each other with disbelief, not because of the crystal clear water and virgin forests seen in the pictures. Alejandro, unreal like the fish he caught, but true.
Thursday, 17 November 2011
Dziennik argentyński, 1/ The Argentinian diary, 1
Są książki i historie, które porywają wyobraźnię od pierwszej strony, od razu jesteś zaplątany w akcję, w dialog, i już nie możesz i nie chcesz się uwolnić, aż zmęczony i lekko oszołomiony doczytasz do ostatniej strony.
Taki właśnie był nasz przyjazd do Buenos Aires. Wpadliśmy prosto w historię, a konkretnie w monolog. Tu potrzebna jest mała dygresja. Pierwsze chwile po przyjeździe, od lotniska/ dworca autobusowego/ portu aż do zamknięcia za sobą drzwi w kolejnym pokoju, to momenty raczej nerwowe. Na plecach plecak, na brzuchu plecak, pod ubraniami ukryte wszystkie rzeczy-nie-do-zgubienia, paszporty, karty, pieniądze, nie wiadomo jak jechać, tam gdzie trzeba jechać, najczęściej tłok, pośpiech tych, co wiedzą, niezdecydowane ruchy tych, co nie, chce się jeść, pić, sikać, nogi lekko zmęczone, oczy naokoło głowy, bo jesteśmy podani jak na widelcu wszelkim chętnym złodziejom, czujesz niepokój i chcesz już być na miejscu, ale nikt nie przyszedł cię odebrać, zaczynasz się pocić, przypominają ci się wszystkie ostrzeżenia, te zasłyszane i te z przewodnika, nie kręcić się niepewnie po stacji, nie zostawiać nigdzie bagażu, nie pozwalać się zaczepiać, uważać na nieuczciwych taksówkarzy.
No właśnie. Taksówka. Nie warto ryzykować publicznego transportu, te pierwsze godziny tak ważne dla twojej przyszłej opinii o tym miejscu. Więc wsiadasz do taksówki i nagle zrzucasz cały ten ciężar, ramiona mogą odpocząć od plecaka no i wszystko jest w rękach kierowcy.
Nasz taksówkarz w Buenos Aires był tą naszą pierwszą stroną. Zaczął od narzekania na korki, ale zaraz potem pocieszył nas mówiąc, że są gorsze rzeczy w życiu, na przykład małżeństwo. Potem gładko przeszedł do wychwalania urody Argentynek będącej owocem wymieszania krwi europejskiej ogólnie, ale z bardzo ważną domieszką krwi polskiej i ukraińskiej. Wyliczył nam w milionach ile jest imigrantów w mieście, potem zbeształ Hiszpanów za to, że nie przyjmują Argentyńczyków z otwartymi ramionami. Następnie dodał, że Urugwaj to owszem, może być, że Chile jest nic nie warte, pomogli Brytyjczykom w czasie wojny o Falklandy, no i poza tym co oni tam takiego mają, że Argentyna jest najlepsza, a zwłaszcza stolica, ale że nigdzie nie ma raju, no bo jak może być raj, jak wszędzie są złodzieje, nawet tutaj, przecież nawet w Szkocji nie jest raj, prawda?... no a nie mówiłem, że wszędzie są złodzieje, nawet tam, ale to nie prawda, że w Buenos Aires wszyscy to złodzieje, nie, nie, nie, nie są śwęci, tu mieszkają dobrzy ludzie, to nie raj, ale prawie.
Wysiedliśmy tak rozbawieni, że zapomnieliśmy o całym stresie, pot wyparował, a głód się trochę opóźnił. Zupełnie te samy objawy, kiedy zaczynasz książkę, która wciąga od pierwszej strony.
***
There are books and stories that capture your imagination from the very first page, straight away you are involved in action, in a dialogue and then you can't and you don't want to free yourself, until tired and slightly overwhelmed you read the last page.
Our arrival in Buenos Aires was just like that. We fell straight into a story, to be precise into a monologue. Here we need a small digression. The first moments after the arrival, from the airport/ bus station/ port until closing behind you the door to yet another room, are rather stressful. You have a backpack on your back, a backpack on your front, underneath your clothes hidden all-the-thing-not-to-be-lost, passports, cards, money, you don't know how to get where you have to get, most of the times it's crowded, those who know the place are in a hurry, those who don't move around aimlessly, you're hungry, thirsty, you want to pee, your legs are a bit tired, your eyes around your head because you're exposed to potential thieves, you feel anxious and you want to be THERE already, but nobody is there to pick you up, you start sweating, you remember all the warnings, the ones you heard and the ones you read in the guidebook, don't idle around the station, don't leave your luggage anywhere, be aware of anyone who approaches you, watch out for dishonest taxi drivers.
That's it. A taxi. Public transport is not worth the risk, those first hours are so important when it comes to your future opinion of the place. So you get into a taxi and suddenly you drop the whole weight, your shoulders can rest and now everything is up to the taxi driver.
Our taxi driver in Buenos Aires was that first page for us. He started by complaining about the traffic jams, but immediately comforted us by saying that there were worse things in life, such as marriage. Then he smoothly moved onto praising the beauty of Argentinian women, a fruit of mixing many types of European blood, but with a very important part of the Polish and Ukrainian ones. He told us in millions how many immigrants there are in the city and he ran down the Spaniards for not welcoming Argentinians with arms wide open whey they emigrate. Then he added that Uruguay is all right, that Chile is pointless, they helped the British during the Falklands war and after all what do they have there, that Argentina is the best, and especially the capital, but that paradise is nowhere to be found, for how can there be paradise, if there are thieves everywhere, even here, even in Scotland there are thieves, aren't there?... didn't I tell you, there are thieves everywhere, even there, but it's not true that in Buenos Aires everybody is a thief, no, no, no, they are not holy, but good people live here, it's not paradise, but almost.
We got out so amused that we had forgotten all the stress, the sweat had evaporated and hunger had gone away (for a while). Exactly the same symptoms as when you start a book that grips you from the very first page.
Taki właśnie był nasz przyjazd do Buenos Aires. Wpadliśmy prosto w historię, a konkretnie w monolog. Tu potrzebna jest mała dygresja. Pierwsze chwile po przyjeździe, od lotniska/ dworca autobusowego/ portu aż do zamknięcia za sobą drzwi w kolejnym pokoju, to momenty raczej nerwowe. Na plecach plecak, na brzuchu plecak, pod ubraniami ukryte wszystkie rzeczy-nie-do-zgubienia, paszporty, karty, pieniądze, nie wiadomo jak jechać, tam gdzie trzeba jechać, najczęściej tłok, pośpiech tych, co wiedzą, niezdecydowane ruchy tych, co nie, chce się jeść, pić, sikać, nogi lekko zmęczone, oczy naokoło głowy, bo jesteśmy podani jak na widelcu wszelkim chętnym złodziejom, czujesz niepokój i chcesz już być na miejscu, ale nikt nie przyszedł cię odebrać, zaczynasz się pocić, przypominają ci się wszystkie ostrzeżenia, te zasłyszane i te z przewodnika, nie kręcić się niepewnie po stacji, nie zostawiać nigdzie bagażu, nie pozwalać się zaczepiać, uważać na nieuczciwych taksówkarzy.
No właśnie. Taksówka. Nie warto ryzykować publicznego transportu, te pierwsze godziny tak ważne dla twojej przyszłej opinii o tym miejscu. Więc wsiadasz do taksówki i nagle zrzucasz cały ten ciężar, ramiona mogą odpocząć od plecaka no i wszystko jest w rękach kierowcy.
Nasz taksówkarz w Buenos Aires był tą naszą pierwszą stroną. Zaczął od narzekania na korki, ale zaraz potem pocieszył nas mówiąc, że są gorsze rzeczy w życiu, na przykład małżeństwo. Potem gładko przeszedł do wychwalania urody Argentynek będącej owocem wymieszania krwi europejskiej ogólnie, ale z bardzo ważną domieszką krwi polskiej i ukraińskiej. Wyliczył nam w milionach ile jest imigrantów w mieście, potem zbeształ Hiszpanów za to, że nie przyjmują Argentyńczyków z otwartymi ramionami. Następnie dodał, że Urugwaj to owszem, może być, że Chile jest nic nie warte, pomogli Brytyjczykom w czasie wojny o Falklandy, no i poza tym co oni tam takiego mają, że Argentyna jest najlepsza, a zwłaszcza stolica, ale że nigdzie nie ma raju, no bo jak może być raj, jak wszędzie są złodzieje, nawet tutaj, przecież nawet w Szkocji nie jest raj, prawda?... no a nie mówiłem, że wszędzie są złodzieje, nawet tam, ale to nie prawda, że w Buenos Aires wszyscy to złodzieje, nie, nie, nie, nie są śwęci, tu mieszkają dobrzy ludzie, to nie raj, ale prawie.
Wysiedliśmy tak rozbawieni, że zapomnieliśmy o całym stresie, pot wyparował, a głód się trochę opóźnił. Zupełnie te samy objawy, kiedy zaczynasz książkę, która wciąga od pierwszej strony.
***
There are books and stories that capture your imagination from the very first page, straight away you are involved in action, in a dialogue and then you can't and you don't want to free yourself, until tired and slightly overwhelmed you read the last page.
Our arrival in Buenos Aires was just like that. We fell straight into a story, to be precise into a monologue. Here we need a small digression. The first moments after the arrival, from the airport/ bus station/ port until closing behind you the door to yet another room, are rather stressful. You have a backpack on your back, a backpack on your front, underneath your clothes hidden all-the-thing-not-to-be-lost, passports, cards, money, you don't know how to get where you have to get, most of the times it's crowded, those who know the place are in a hurry, those who don't move around aimlessly, you're hungry, thirsty, you want to pee, your legs are a bit tired, your eyes around your head because you're exposed to potential thieves, you feel anxious and you want to be THERE already, but nobody is there to pick you up, you start sweating, you remember all the warnings, the ones you heard and the ones you read in the guidebook, don't idle around the station, don't leave your luggage anywhere, be aware of anyone who approaches you, watch out for dishonest taxi drivers.
That's it. A taxi. Public transport is not worth the risk, those first hours are so important when it comes to your future opinion of the place. So you get into a taxi and suddenly you drop the whole weight, your shoulders can rest and now everything is up to the taxi driver.
Our taxi driver in Buenos Aires was that first page for us. He started by complaining about the traffic jams, but immediately comforted us by saying that there were worse things in life, such as marriage. Then he smoothly moved onto praising the beauty of Argentinian women, a fruit of mixing many types of European blood, but with a very important part of the Polish and Ukrainian ones. He told us in millions how many immigrants there are in the city and he ran down the Spaniards for not welcoming Argentinians with arms wide open whey they emigrate. Then he added that Uruguay is all right, that Chile is pointless, they helped the British during the Falklands war and after all what do they have there, that Argentina is the best, and especially the capital, but that paradise is nowhere to be found, for how can there be paradise, if there are thieves everywhere, even here, even in Scotland there are thieves, aren't there?... didn't I tell you, there are thieves everywhere, even there, but it's not true that in Buenos Aires everybody is a thief, no, no, no, they are not holy, but good people live here, it's not paradise, but almost.
We got out so amused that we had forgotten all the stress, the sweat had evaporated and hunger had gone away (for a while). Exactly the same symptoms as when you start a book that grips you from the very first page.
Wednesday, 16 November 2011
A great wee country/ Mały wielki kraj
Two weeks in Uruguay passed like a good two-hour film you don't want to end. We have many stories to tell and even more great memories, but for the moment we will leave you with a few pictures.
ps. Special thanks to Daniela and Roberto for being such good guides.
***
Dwa tygodnie w Urugwaju minęły jak dobry dwugodzinny film, który nie chcesz, żeby się skończył. Mamy wiele historii do opowiedzenia i jeszcze więcej świetnych wspomnień, ale w tej chwili musicie się zadowolić kilkoma zdjęciami.
ps. Szczególne podziękowania dla Danieli i Roberta za to, że byli tak dobrymi przewodnikami.
ps. Special thanks to Daniela and Roberto for being such good guides.
***
Dwa tygodnie w Urugwaju minęły jak dobry dwugodzinny film, który nie chcesz, żeby się skończył. Mamy wiele historii do opowiedzenia i jeszcze więcej świetnych wspomnień, ale w tej chwili musicie się zadowolić kilkoma zdjęciami.
ps. Szczególne podziękowania dla Danieli i Roberta za to, że byli tak dobrymi przewodnikami.
Tuesday, 15 November 2011
Za siedmioma wydmami.../ Behind seven dunes...
Podczas z którejś z rozmów przedpodróżnych wspomnieliśmy, że najlepsze będą te miejsca, o których istnieniu nie mamy jeszcze pojęcia, a które odwiedzimy wiedzeni mapą lub słowem.
Oto jedno z nich. Cabo Polonio. Trafiliśmy tu w zasadzie przypadkiem, ufając radom poznanych Urugwajczyków. Mieliśmy szczęście. Szczęścia nie miał Joseph Polloni, kiedy rozbił się tu statkiem handlowym w 1753. To właśnie z jego nazwiskiem, a nie z Polską, związana jest nazwa cypla.
Magiczne miejsce nie z tego świata. Schowane za bajkowymi siedmioma kilometrami drzew i wydm, chronione przed najeźdźcami symbolicznym szlabanem i budką strażnika oraz jak najbardziej realnym brakiem prądu i internetu. Tu czas wyznaczają wydmy wędrujące z wiatrem i światło latarni równo przecinające przestrzeń co 12 sekund. To miejsce, gdzie nocą gwiazdy i księżyc przeglądają się w oceanie, który wyrzuca na brzeg martwe foki i muszle, abyśmy przypadkiem nie zapomnieli, że nasz czas tutaj jest policzony.
Uciekliśmy ze świata tylko na niecałą dobę. Kilkanaście godzin na innej planecie. Gdyby nie zdjęcia, te zrobione aparatem i te wyryte głęboko w pamięci, łatwo byłoby nas przekonać, że przyśniły nam się te domki rozrzucone po półwyspie jak okruchy po stole, ta sekunda jasności na 12 sekund ciemności i uczennica, która codziennie przemierza wydmy na pace wielkiego jeepa, żeby dotrzeć do szkoły.
***
During one of our pre-travelling conversations we mentioned the fact that the best places will be the ones that we had no idea about yet and that we will visit following the map or somebody's advice.
Here's one of them. Cabo Polonio. We found it practically by accident, trusting the advice of befriended Uruguayans. We were lucky. Josep Polloni, however, was out of luck when he crashed his trade ship here in 1753. It is his name, and not Poland, that the little hamlet's name is linked to.
A magical place out of this world. Hidden away behind fairytale-like seven kilometres of trees and dunes, protected from invaders by a symbolical barrier, a guardian's hut and a very real lack of electricity and internet. Here time is marked by dunes moving with the wind and the light of the lighthouse neatly cutting the space every 12 seconds. It's a place where at night stars and the moon mirror themselves in the ocean, which in turn washes ashore dead seals and shells, in order to remind us that our time here is counted.
We escaped from the world for less than a night and day. A few hours on a different planet. If it weren't for the pictures, those taken with the camera and those rooted deep in our memories it would be easy to convince us that we had dreamed of these wee houses scattered on the peninsula like breadcrumbs on a table, that second of light for every 12 of darkness and the schoolgirl who travels across the dunes every day in the back of a huge four-by-four in order to get to school.
Oto jedno z nich. Cabo Polonio. Trafiliśmy tu w zasadzie przypadkiem, ufając radom poznanych Urugwajczyków. Mieliśmy szczęście. Szczęścia nie miał Joseph Polloni, kiedy rozbił się tu statkiem handlowym w 1753. To właśnie z jego nazwiskiem, a nie z Polską, związana jest nazwa cypla.
Magiczne miejsce nie z tego świata. Schowane za bajkowymi siedmioma kilometrami drzew i wydm, chronione przed najeźdźcami symbolicznym szlabanem i budką strażnika oraz jak najbardziej realnym brakiem prądu i internetu. Tu czas wyznaczają wydmy wędrujące z wiatrem i światło latarni równo przecinające przestrzeń co 12 sekund. To miejsce, gdzie nocą gwiazdy i księżyc przeglądają się w oceanie, który wyrzuca na brzeg martwe foki i muszle, abyśmy przypadkiem nie zapomnieli, że nasz czas tutaj jest policzony.
Uciekliśmy ze świata tylko na niecałą dobę. Kilkanaście godzin na innej planecie. Gdyby nie zdjęcia, te zrobione aparatem i te wyryte głęboko w pamięci, łatwo byłoby nas przekonać, że przyśniły nam się te domki rozrzucone po półwyspie jak okruchy po stole, ta sekunda jasności na 12 sekund ciemności i uczennica, która codziennie przemierza wydmy na pace wielkiego jeepa, żeby dotrzeć do szkoły.
***
During one of our pre-travelling conversations we mentioned the fact that the best places will be the ones that we had no idea about yet and that we will visit following the map or somebody's advice.
Here's one of them. Cabo Polonio. We found it practically by accident, trusting the advice of befriended Uruguayans. We were lucky. Josep Polloni, however, was out of luck when he crashed his trade ship here in 1753. It is his name, and not Poland, that the little hamlet's name is linked to.
A magical place out of this world. Hidden away behind fairytale-like seven kilometres of trees and dunes, protected from invaders by a symbolical barrier, a guardian's hut and a very real lack of electricity and internet. Here time is marked by dunes moving with the wind and the light of the lighthouse neatly cutting the space every 12 seconds. It's a place where at night stars and the moon mirror themselves in the ocean, which in turn washes ashore dead seals and shells, in order to remind us that our time here is counted.
We escaped from the world for less than a night and day. A few hours on a different planet. If it weren't for the pictures, those taken with the camera and those rooted deep in our memories it would be easy to convince us that we had dreamed of these wee houses scattered on the peninsula like breadcrumbs on a table, that second of light for every 12 of darkness and the schoolgirl who travels across the dunes every day in the back of a huge four-by-four in order to get to school.
Thursday, 10 November 2011
Obrigado Brazil!
In the previous post we talked about our impressions of Brazil, but we deliberately omitted the best thing. Why? Because it deserves a post all to itself: the people. We cannot begin to explain how grateful we are to everybody who helped us, who gave us precious advice, who put us up, who fed us, who kept us safe, who made us feel at home, who showed us the best places, who had pacience for our Spanish version of Portuguese, who tried to explain the things we couldn't understand ourselves. Without them the seven weeks in Brazil would have been completely different and nowhere near as genuine. Brazil has a lot going for it, but its biggest asset is its people who we found to be hospitable, generous, genuinely friendly, warmhearted, intelligent, positive and open-minded. The are a lot of Brazilians who we met and who helped us but whose names we don't know – they all deserve a thank you. And then there are the Brazilians we will never forget and who we really truly hope to see again, be it in Brazil or anywhere else. Here they are, in order of appearance as the trip went on:
-Salvador: Ana Carla and the family, the ones who helped us take our very first steps in Brazil – Elizabeth, Elizete, Nil, Daiana, Salles, Zeilda, Antonio, Isaque, Marinalva, Gil and Yan and of course Barney the Pitbull (for guarding us) and Mel the Sausage Dog (for being the first Brazilian female to fall in love with Jamie)
-Caçapava: Dorival, Marly, Agnes and Val (the heart of the interior!)plus a special thank to Denise without whom our stay in Caçapava would not have been possible
-São Paulo:Silvia and Carla (all that food!), Euan (not quite Brazilian but almost) and Andreza
-Florianopolis:Jefferson (the most un-Brazilian looking Brazilian but a Brazilian all the same)
-Blumenau: Alessandra and Brenda (good luck in Austria)
-Porto Alegre: Roman, Gabriel, Tatiana and Felipe and all the Gremio fans we met there (you made our last day in Brazil one of the best)
There will always be a place in our house for you (even Barney) Muito obrigado a todos por tudo!
***
W poprzednim wpisie pisaliśmy o naszych wrażeniach z Brazylii, jednak celowo ominęliśmy najwspanialszą rzecz. Dlaczego? Ponieważ zasługuje ona na oddzielny wpis: ludzie. Trudno nam nawet zacząć tłumaczyć jak wdzięczni jesteśmy wszystkim, którzy nam pomogli, którzy dali nam bezcenne rady, którzy przyjęli nas u siebie w domu, którzy nas nakarmili, którzy zapewnili nam bezpieczeństwo, którzy sprawili, że czuliśmy się jak w domu, którzy pokazali nam najlepsze miejsca, którzy mieli cierpliwość dla naszej hiszpańskiej wersji portugalskiego, którzy próbowali wytłumaczyć nam to, czego sami nie byliśmy w stanie zrozumieć. Bez nich te siedem tygodni w Brazylii byłyby zupełnie inne i ani odrobinę tak prawdziwe. Brazylia ma wiele plusów, ale jej największym skarbem są ludzie, których znaleźliśmy jako gościnnych, hojnych, naprawdę przyjacielskich, życzliwych, inteligentnych, optymistycznych i otwartych. Spotkaliśmy na naszej drodze wiele osób, które nam pomogły, lecz których imion nie znamy – oni wszyscy zasługują na podziękowania. Poznaliśmy też ludzi, których nie zapomnimy nigdy i których mamy ogromną nadzieję znowu zobaczyć, w Brazylii lub w jakimkolwiek innym miejscu. Oto oni, w kolejności pojawiania się w miarę jak kontynuowaliśmy naszą podróż:
-Salvador: Ana Carla i rodzina, za pomoc w stawianiu pierwszych kroków w Brazylii – Elizabeth, Elizete, Nil, Daiana, Salles, Zeilda, Antonio, Isaque, Marinalva, Gil i Yan i rzecz jasna Barney Pitbull (dzięki za pilnowanie nas) i Mel Jamnik czyli Pies Kiełbasa (za bycie pierwszą Brazylijką, która zakochała się w Jamiem)
-Caçapava: Dorival, Marly, Agnes i Val (serce wnętrza Brazylii) plus specjalne podziękowania dla Denise, bez której nasz pobyt w Caçapavie nie byłby możliwy.
-São Paulo:Silvia i Carla (ach to jedzenie!), Euan (nie do końca Brazylijczyk, ale prawie) i Andreza
-Florianopolis:Jefferson (najmniej brazylijsko wyglądający Brazylijczyk, ale Brazylijczyk mimo to)
-Blumenau: Alessandra i Brenda (powodzenia w Austrii)
-Porto Alegre: Roman, Gabriel, Tatiana i Felipe i wszyscy fani Gremio, których poznaliśmy (sprawiliście, że nasz ostatni dzień w Brazylii był jednym z najlepszych)
W naszym domu zawsze będzie dla was miejsce (nawet Barney). Muito obrigado a todos por tudo!
Reflections on Brazil/ Refleksje o Brazylii
Seven weeks have passed in Brazil. We are now in a different place and have a chance to look back and reflect. People keep asking us if we liked it, if it met our expectations, if anything surprised us. These questions are almost impossible to answer. Some days we liked it, some days we didn't. Some things were better than we thought they would be, and sometimes they were not as good. We saw things we expected to see and others that we had never even imagined. We had high points and low points, we had good food and bad food. It was very sunny but it rained a lot too.
Do we know Brazil? We know it better than when we started travelling, but how can you get to know a country that is so vast and diverse in such a limited period of time? If we were to write down all our impressions, this post would never end and you would surely get bored reading it. So this post is an attempt to get across only some of our impressions about our time in 'pais tropical'.
-Poverty: this is one of the things we knew we were going to see but it didn't prevent us from being shocked when we saw it. Most Brazilians seem to be desensitised to it, they get on with their lives despite it being right under their noses. For us though it has been since the very beginning the thing we have struggled with the most. And even though we are not hypnotised by it any more like we were during our first week (when we could just stare at favelas for hours), it still is the one thing we can't forget.
-Food: there's only one thing to say: TOO MUCH SALT AND SUGAR! Even the divine fresh juices are spoiled by sugar! The locals, no matter how much we try to convince them, refuse to find out what they REALLY taste like. If that weren't enough, sugar is very often replaced by dodgy looking sweetener (heaven knows what it is made of!) which comes in a liquid form. We're not saying that Brazilian food is bad (and we did have amazing food, especially when staying with locals). Like Scottish and Polish food, Brazilian food is not for everyone and not for every day of the week. For how many days a week can you have a plate of chips, rice and beans at the same time?
-Some funny things: one and two cent coins don't exist, but they do on price tags, for example a banana can cost 23 cents. So depending what coins you have, you are forced to either underpay or overpay. On top of that, shops hardly ever have change, even the bureau the change didn't have change (they told us to change the money in Uruguay), so basically chances of you getting the correct change are close to none. In addition to that, some things become complicated if you are not Brazilian – like buying tickets online or getting a seat in a restaurant. Once it took us 5 minutes to get a table in an empty restaurant because we had to provide a telephone number, an Brazilian ID number and other useless information (we ended up just making up both numbers). And another thing, when you travel by coach you need to put your name and ID number on the ticket. We didn't know that the first time, the bus driver was very nice and even lent us a pen, we filled the tickets out with our passports open in front of us while he was patiently watching us, and then we handed the tickets over to him. Much to our surprise, he demanded the passports and carefully checked that we had copied our own names correctly(let us remind you that neither of us have particularly Brazilian sounding names). But then again, rules are rules.
-Rhythm: Is there a more rhythmic country in the world? Brazilians don't even need drums – tables, cans, cups, watermelons, you name it, they can turn into an instrument and knock out a beat on it. There are over 192 million of them and they are all better dancers, singers and musicians than the two of us.
If you want to know more, you'll just have to wait until the next time we meet over a pint/ a bottle of wine/ a cup of tea or coffee. If you really want to get to know Brazil yourself, you'll just simply have to go.
***
Refleksje o Brazylii
Minęło siedem tygodni w Brazylii. Teraz jesteśmy w innym miejscu i mamy okazję spojrzeć wstecz i pomyśleć. Ludzie wciąż pytają nas, czy się nam podobało, czy spełniły się nasze oczekiwania, czy cokolwiek nas zaskoczyło. Niemalże nie da się odpowiedzieć na te pytania. W niektóre dni podobało nam się, w inne nie. Niektóre rzeczy były lepsze niż myśleliśmy, ale czasami było na odwrót. Zobaczyliśmy rzeczy, które spodziewaliśmy się zobaczyć i inne, których nigdy nawet sobie nie wyobrażaliśmy. Przeżyliśmy chwile lepsze i gorsze, jedliśmy smaczne i niesmaczne jedzenie. Świeciło słońce, ale często też padał deszcz.
Czy znamy Brazylię? Znamy ją lepiej, niż kiedy zaczęliśmy podróżować, ale jak można poznać kraj, który jest tak obszerny i różnorodny w tak ograniczonym okresie czasu? Gdybyśmy mieli spisać nasze wszystkie wrażenia, ten wpis byłby bez końca, a wy pewnie szybko znudzilibyście się czytając go. Ten wpis jest więc próbą przekazania niektórych z naszych wrażeń na temat naszego czasu w 'tropikalnym kraju'.
-Bieda: to jedna z tych rzeczy, które wiedzieliśmy, że zobaczymy, ale nie uchroniło nas to przed szokiem, kiedy ją zobaczyliśmy. Większość Brazylijczyków jest na nią znieczulona, żyją swoim życiem, mimo że mają ją pod nosem. Dla nas jednak była to od samego początku rzecz, z która zmagaliśmy się najbardziej. I chociaż już nas nie hipnotyzuje tak jak podczas pierwszego tygodnia (kiedy byliśmy w stanie godzinami gapić się na favele), to wciąż jest to ta jedyna rzecz, której nie potrafimy zapomnieć.
-Jedzenie: mamy tylko jedno do powiedzenia: ZA DUŻO SOLI I CUKRU! Nawet te boskie świeże soki psuje się cukrem! Tubylcy, bez względu na to jak bardzo staramy się ich przekonać, nie chcą dowiedzieć się, jak te owoce NAPRAWDĘ smakują. Mało tego, cukier często zastępuje się podejrzanie wyglądającym słodzikiem (kto wie z czego się go robi!), najczęściej w formie płynu. Nie sądzimy, że brazylijskie jedzenie jest niedobre (prawda jest taka, że skosztowaliśmy dużo pysznego jedzenia, zwłaszcza kiedy byliśmy gośćmi w tamtejszych domach). Tak jak szkockie czy polskie jedzenie, brazylijskie jedzenie nie jest dla każdego i nie na każdy dzień tygodnia. No bo ile razy w tygodniu można zjeść talerz pełen frytek, ryżu i fasoli jednocześnie?
-Kilka zabawnych rzeczy: nie istnieją monety jedno- i dwu-centowe, ale pojawiają się na metkach z cenami, na przykład banan może kosztować 23 centy. Więc w zależności od tego, jakie masz monety, musisz albo nie dopłacić albo nadpłacić. Jakby tego było mało, sklepy rzadko kiedy mają wydać, nawet kantory nie mają wydać (powiedzieli nam, że lepiej wymienić pieniądze w Urugwaju), więc szanse dostania poprawnej reszty są praktycznie bliskie zeru. Na dodatek, niektóre rzeczy komplikują się, jeśli nie jesteś z Brazylii – jak kupowanie biletów przez internet albo zdobywanie stolika w restauracji. Raz zabrało nam 5 minut, żeby dostać stolik w pustej restauracji, ponieważ musieliśmy podać numer telefonu, numer brazylijskiego dowodu tożsamości i inne bezużyteczne informacje (w końcu zmyśliliśmy oba numery). I jeszcze jedno, kiedy podróżujesz autokarem, musisz podać imię, nazwisko i numer oficjalnego dokumentu na bilecie. Nie wiedzieliśmy o tym za pierwszym razem, ale kierowca był bardzo miły, nawet pożyczył nam długopis, wypełniliśmy bilety z otwartymi paszportami przed nosem, podczas gdy on cierpliwie nas obserwował, a potem podaliśmy mu bilety. Ku naszemu zaskoczeniu, poprosił o nasze paszporty i ostrożnie sprawdził czy poprawnie skopiowaliśmy nasze nazwiska (przypomnijmy, że ani jedno ani drugie nie brzmi zbyt brazylijsko). Ale cóż, zasady to zasady.
-Rytm: czy istnieje bardziej rytmiczny kraj na świecie? Brazylijczycy nawet nie potrzebują bębnów – stoły, puszki, kubki, arbuzy, co tylko może przyjść do głowy – oni potrafią zamienić to w instrument i wybić na nim rytm. Jest ich ponad 192 miliony i wszyscy są lepszymi tancerzami, śpiewakami i muzykami niż nas dwoje.
Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, musicie zaczekać do następnego razu, kiedy spotkamy się przy piwie/ winie/ kawie/ herbacie. Jeśli naprawdę chcecie poznać Brazylię, musicie po prostu odwiedzić ją sami.
Do we know Brazil? We know it better than when we started travelling, but how can you get to know a country that is so vast and diverse in such a limited period of time? If we were to write down all our impressions, this post would never end and you would surely get bored reading it. So this post is an attempt to get across only some of our impressions about our time in 'pais tropical'.
-Poverty: this is one of the things we knew we were going to see but it didn't prevent us from being shocked when we saw it. Most Brazilians seem to be desensitised to it, they get on with their lives despite it being right under their noses. For us though it has been since the very beginning the thing we have struggled with the most. And even though we are not hypnotised by it any more like we were during our first week (when we could just stare at favelas for hours), it still is the one thing we can't forget.
-Food: there's only one thing to say: TOO MUCH SALT AND SUGAR! Even the divine fresh juices are spoiled by sugar! The locals, no matter how much we try to convince them, refuse to find out what they REALLY taste like. If that weren't enough, sugar is very often replaced by dodgy looking sweetener (heaven knows what it is made of!) which comes in a liquid form. We're not saying that Brazilian food is bad (and we did have amazing food, especially when staying with locals). Like Scottish and Polish food, Brazilian food is not for everyone and not for every day of the week. For how many days a week can you have a plate of chips, rice and beans at the same time?
-Some funny things: one and two cent coins don't exist, but they do on price tags, for example a banana can cost 23 cents. So depending what coins you have, you are forced to either underpay or overpay. On top of that, shops hardly ever have change, even the bureau the change didn't have change (they told us to change the money in Uruguay), so basically chances of you getting the correct change are close to none. In addition to that, some things become complicated if you are not Brazilian – like buying tickets online or getting a seat in a restaurant. Once it took us 5 minutes to get a table in an empty restaurant because we had to provide a telephone number, an Brazilian ID number and other useless information (we ended up just making up both numbers). And another thing, when you travel by coach you need to put your name and ID number on the ticket. We didn't know that the first time, the bus driver was very nice and even lent us a pen, we filled the tickets out with our passports open in front of us while he was patiently watching us, and then we handed the tickets over to him. Much to our surprise, he demanded the passports and carefully checked that we had copied our own names correctly(let us remind you that neither of us have particularly Brazilian sounding names). But then again, rules are rules.
-Rhythm: Is there a more rhythmic country in the world? Brazilians don't even need drums – tables, cans, cups, watermelons, you name it, they can turn into an instrument and knock out a beat on it. There are over 192 million of them and they are all better dancers, singers and musicians than the two of us.
If you want to know more, you'll just have to wait until the next time we meet over a pint/ a bottle of wine/ a cup of tea or coffee. If you really want to get to know Brazil yourself, you'll just simply have to go.
***
Refleksje o Brazylii
Minęło siedem tygodni w Brazylii. Teraz jesteśmy w innym miejscu i mamy okazję spojrzeć wstecz i pomyśleć. Ludzie wciąż pytają nas, czy się nam podobało, czy spełniły się nasze oczekiwania, czy cokolwiek nas zaskoczyło. Niemalże nie da się odpowiedzieć na te pytania. W niektóre dni podobało nam się, w inne nie. Niektóre rzeczy były lepsze niż myśleliśmy, ale czasami było na odwrót. Zobaczyliśmy rzeczy, które spodziewaliśmy się zobaczyć i inne, których nigdy nawet sobie nie wyobrażaliśmy. Przeżyliśmy chwile lepsze i gorsze, jedliśmy smaczne i niesmaczne jedzenie. Świeciło słońce, ale często też padał deszcz.
Czy znamy Brazylię? Znamy ją lepiej, niż kiedy zaczęliśmy podróżować, ale jak można poznać kraj, który jest tak obszerny i różnorodny w tak ograniczonym okresie czasu? Gdybyśmy mieli spisać nasze wszystkie wrażenia, ten wpis byłby bez końca, a wy pewnie szybko znudzilibyście się czytając go. Ten wpis jest więc próbą przekazania niektórych z naszych wrażeń na temat naszego czasu w 'tropikalnym kraju'.
-Bieda: to jedna z tych rzeczy, które wiedzieliśmy, że zobaczymy, ale nie uchroniło nas to przed szokiem, kiedy ją zobaczyliśmy. Większość Brazylijczyków jest na nią znieczulona, żyją swoim życiem, mimo że mają ją pod nosem. Dla nas jednak była to od samego początku rzecz, z która zmagaliśmy się najbardziej. I chociaż już nas nie hipnotyzuje tak jak podczas pierwszego tygodnia (kiedy byliśmy w stanie godzinami gapić się na favele), to wciąż jest to ta jedyna rzecz, której nie potrafimy zapomnieć.
-Jedzenie: mamy tylko jedno do powiedzenia: ZA DUŻO SOLI I CUKRU! Nawet te boskie świeże soki psuje się cukrem! Tubylcy, bez względu na to jak bardzo staramy się ich przekonać, nie chcą dowiedzieć się, jak te owoce NAPRAWDĘ smakują. Mało tego, cukier często zastępuje się podejrzanie wyglądającym słodzikiem (kto wie z czego się go robi!), najczęściej w formie płynu. Nie sądzimy, że brazylijskie jedzenie jest niedobre (prawda jest taka, że skosztowaliśmy dużo pysznego jedzenia, zwłaszcza kiedy byliśmy gośćmi w tamtejszych domach). Tak jak szkockie czy polskie jedzenie, brazylijskie jedzenie nie jest dla każdego i nie na każdy dzień tygodnia. No bo ile razy w tygodniu można zjeść talerz pełen frytek, ryżu i fasoli jednocześnie?
-Kilka zabawnych rzeczy: nie istnieją monety jedno- i dwu-centowe, ale pojawiają się na metkach z cenami, na przykład banan może kosztować 23 centy. Więc w zależności od tego, jakie masz monety, musisz albo nie dopłacić albo nadpłacić. Jakby tego było mało, sklepy rzadko kiedy mają wydać, nawet kantory nie mają wydać (powiedzieli nam, że lepiej wymienić pieniądze w Urugwaju), więc szanse dostania poprawnej reszty są praktycznie bliskie zeru. Na dodatek, niektóre rzeczy komplikują się, jeśli nie jesteś z Brazylii – jak kupowanie biletów przez internet albo zdobywanie stolika w restauracji. Raz zabrało nam 5 minut, żeby dostać stolik w pustej restauracji, ponieważ musieliśmy podać numer telefonu, numer brazylijskiego dowodu tożsamości i inne bezużyteczne informacje (w końcu zmyśliliśmy oba numery). I jeszcze jedno, kiedy podróżujesz autokarem, musisz podać imię, nazwisko i numer oficjalnego dokumentu na bilecie. Nie wiedzieliśmy o tym za pierwszym razem, ale kierowca był bardzo miły, nawet pożyczył nam długopis, wypełniliśmy bilety z otwartymi paszportami przed nosem, podczas gdy on cierpliwie nas obserwował, a potem podaliśmy mu bilety. Ku naszemu zaskoczeniu, poprosił o nasze paszporty i ostrożnie sprawdził czy poprawnie skopiowaliśmy nasze nazwiska (przypomnijmy, że ani jedno ani drugie nie brzmi zbyt brazylijsko). Ale cóż, zasady to zasady.
-Rytm: czy istnieje bardziej rytmiczny kraj na świecie? Brazylijczycy nawet nie potrzebują bębnów – stoły, puszki, kubki, arbuzy, co tylko może przyjść do głowy – oni potrafią zamienić to w instrument i wybić na nim rytm. Jest ich ponad 192 miliony i wszyscy są lepszymi tancerzami, śpiewakami i muzykami niż nas dwoje.
Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, musicie zaczekać do następnego razu, kiedy spotkamy się przy piwie/ winie/ kawie/ herbacie. Jeśli naprawdę chcecie poznać Brazylię, musicie po prostu odwiedzić ją sami.
Monday, 24 October 2011
São Paulo w liczbach/ São Paulo in numbers
110 muzeów, 217 szpitali, 12,500 restauracji, 400 teatrów i kin, 15,000 barów, 17,000 autobusów na 1,333 liniach, 33,500 zarejestrowanych taksówkarzy. 20,000,000 ludzi.
Zdajemy sobie sprawę, jak duże jest to miasto, kiedy któryś z kolei taksówkarz nie wie, gdzie jechać, mimo że pokazujemy mu dokładny adres zapisany na kawałku papieru. W sieci krąży wiele porównań, nad którymi trudno dojść do porządku dziennego. Na przykład, że gdyby wszystkie samochody zarejestrowane w São Paulo (7 milionów) wyjechały jednocześnie na ulice, to nie zmieściłyby się na asfalcie, po prostu zabrakłoby na nie miejsca. Proste obliczenia przyprawiają o zawrót głowy – 20 milionów,11 w samym mieście i 9 w obszarze miejskim. To połowa ludności Polski, 4 razy więcej niż jest Szkotów w Szkocji.
Nie możemy powiedzieć, mimo tygodnia pobytu, że poznaliśmy to miasto. Poznaliśmy jego ułamek, procent, może nawet mniej – kilka ulic, kilka przystanków metra, najbliższy supermarket, parę kawiarni, ze 3 restauracje, 2 muzea, 5 taksówkarzy i 4 mieszkańców.
Kiedy wyjeżdżaliśmy, miasto nie chciało się skończyć, ciągnęło się kilometrami. Kiedy skończyły się zabudowania, dalej odczuwaliśmy oddech miasta na plecach – o 23.00 staliśmy w korku na drodze wylotowej w stronę południa. (Był piątek, najwyraźniej kilka procent populacji musiało się zdecydować na weekend poza miastem).
Tak jak reszta Brazylii, miasto utkane jest z kontrastów. W dziesiątym najbogatszym mieście świata, bezdomni śpią obok najwyższych wieżowców z lustrzanego szkła. (Wieżowców jest 5,644, bezdomnych prawie około dwa i pół raza tyle). 6 milionów ludzi dziennie (czyli cała ludność Szkocji plus Kraków) porusza się metrem i autobusami, niektórzy spędzają nawet 5 godzin dziennie w miejskiej podróży między domem a pracą i z powrotem, podczas gdy najbogatsi przemieszczają się helikopterami (São Paulo chlubi się największą flotą helikopterów na świecie), lądując na odpowiednio do tego przystosowanych dachach wybranych budynków. Tu w jedną noc można wydać ekwiwalent minimalnej miesięcznej pensji, i to bez wielkich ekscesów i luksusów. Jeśli porównać wskaźnik rozwoju społecznego dla różnych dzielnic miasta, to okaże się, że metropolia jest rozdarta między miejscami takimi jak Mongolia czy Azerbejdżan (Marsilac i Parelheiros) i miejscami o wskaźniku wyższym niż ten dla... Szwecji (Jardim Paulista).
110 muzeów, 217 szpitali, 12,500 restauracji, 400 teatrów i kin, 15,000 barów, 17,000 autobusów na 1333 liniach, 33,500 zarejestrowanych taksówkarzy,.... 20,000,000 ludzi. A jeszcze 500 lat temu nikogo tu nie było.
***
110 museums, 217 hospitals, 12,500 restaurants, 400 theatres and cinemas, 15,000 bars, 17,000 buses on 1,333 lines, 33,500 registered taxi drivers. 20,000,000 people.
We only realise how big this city is when yet another taxi driver doesn't know where to go when we show him a detailed address written down on a piece of paper. There are many comparisons circulating the web that are really hard to get you head round. Like the one that if all the cars registered in São Paulo (7 million) simultaneously made it to the streets, they wouldn't fit on the tarmac, there simply wouldn't be enough space. Simple calculations are mind-boggling – 20 million, 11 in the city itself and 9 in the metropolitan area. It is half the population of Poland and 4 times more than there are Scots in Scotland.
We can't really say, despite spending a week there, that we got to know the city. We got to know a fraction, a percent, maybe even less – a few streets, a few metro stops, the closest supermarket, a couple of bars, maybe 3 restaurants, 2 museums, 5 taxi drivers and 4 inhabitants.
When we were leaving the city didn't want to end, it stretched on for miles. When there were no more buildings by the road, we still felt the city's breath on our back - at 11 pm we were stuck in a traffic jam on an exit motorway heading south. (It was Friday, so obviously a few percent of the population must have opted for a city break that weekend).
Like the rest of Brazil, the city is made up of contrasts. In the tenth richest city in the world, the homeless sleep right next to skyscrapers made of mirror-like glass. (There are 5,644 skyscrapers and almost two and half times as many homeless). 6 million people every day (that is the population of Scotland plus Kraków) move around by metro and buses, some of them spending up to 5 hours daily on their metropolitan travels from home to work and back, while the richest move around in helicopters (the city boasts the world's largest helicopter fleet), landing on the helicopter friendly roofs of some of the buildings. Here on one night you can spend the minimum monthly salary, and that is without much excess or luxury. If you compared the Human Development Index for different parts of the city, it would turn out that the metropolis is torn between places in the like of Mongolia or Azerbaijan (Marsilac i Parelheiros) and places with an index higher than that of... Sweden (Jardim Paulista).
110 museums, 217 hospitals, 12,500 restaurants, 400 theatres and cinemas, 15,000 bars, 17,000 buses on 1,333 lines, 33,500 registered taxi drivers. 20,000,000 people. And think that only 500 years ago there was nobody here.
Zdajemy sobie sprawę, jak duże jest to miasto, kiedy któryś z kolei taksówkarz nie wie, gdzie jechać, mimo że pokazujemy mu dokładny adres zapisany na kawałku papieru. W sieci krąży wiele porównań, nad którymi trudno dojść do porządku dziennego. Na przykład, że gdyby wszystkie samochody zarejestrowane w São Paulo (7 milionów) wyjechały jednocześnie na ulice, to nie zmieściłyby się na asfalcie, po prostu zabrakłoby na nie miejsca. Proste obliczenia przyprawiają o zawrót głowy – 20 milionów,11 w samym mieście i 9 w obszarze miejskim. To połowa ludności Polski, 4 razy więcej niż jest Szkotów w Szkocji.
Nie możemy powiedzieć, mimo tygodnia pobytu, że poznaliśmy to miasto. Poznaliśmy jego ułamek, procent, może nawet mniej – kilka ulic, kilka przystanków metra, najbliższy supermarket, parę kawiarni, ze 3 restauracje, 2 muzea, 5 taksówkarzy i 4 mieszkańców.
Kiedy wyjeżdżaliśmy, miasto nie chciało się skończyć, ciągnęło się kilometrami. Kiedy skończyły się zabudowania, dalej odczuwaliśmy oddech miasta na plecach – o 23.00 staliśmy w korku na drodze wylotowej w stronę południa. (Był piątek, najwyraźniej kilka procent populacji musiało się zdecydować na weekend poza miastem).
Tak jak reszta Brazylii, miasto utkane jest z kontrastów. W dziesiątym najbogatszym mieście świata, bezdomni śpią obok najwyższych wieżowców z lustrzanego szkła. (Wieżowców jest 5,644, bezdomnych prawie około dwa i pół raza tyle). 6 milionów ludzi dziennie (czyli cała ludność Szkocji plus Kraków) porusza się metrem i autobusami, niektórzy spędzają nawet 5 godzin dziennie w miejskiej podróży między domem a pracą i z powrotem, podczas gdy najbogatsi przemieszczają się helikopterami (São Paulo chlubi się największą flotą helikopterów na świecie), lądując na odpowiednio do tego przystosowanych dachach wybranych budynków. Tu w jedną noc można wydać ekwiwalent minimalnej miesięcznej pensji, i to bez wielkich ekscesów i luksusów. Jeśli porównać wskaźnik rozwoju społecznego dla różnych dzielnic miasta, to okaże się, że metropolia jest rozdarta między miejscami takimi jak Mongolia czy Azerbejdżan (Marsilac i Parelheiros) i miejscami o wskaźniku wyższym niż ten dla... Szwecji (Jardim Paulista).
110 muzeów, 217 szpitali, 12,500 restauracji, 400 teatrów i kin, 15,000 barów, 17,000 autobusów na 1333 liniach, 33,500 zarejestrowanych taksówkarzy,.... 20,000,000 ludzi. A jeszcze 500 lat temu nikogo tu nie było.
***
110 museums, 217 hospitals, 12,500 restaurants, 400 theatres and cinemas, 15,000 bars, 17,000 buses on 1,333 lines, 33,500 registered taxi drivers. 20,000,000 people.
We only realise how big this city is when yet another taxi driver doesn't know where to go when we show him a detailed address written down on a piece of paper. There are many comparisons circulating the web that are really hard to get you head round. Like the one that if all the cars registered in São Paulo (7 million) simultaneously made it to the streets, they wouldn't fit on the tarmac, there simply wouldn't be enough space. Simple calculations are mind-boggling – 20 million, 11 in the city itself and 9 in the metropolitan area. It is half the population of Poland and 4 times more than there are Scots in Scotland.
We can't really say, despite spending a week there, that we got to know the city. We got to know a fraction, a percent, maybe even less – a few streets, a few metro stops, the closest supermarket, a couple of bars, maybe 3 restaurants, 2 museums, 5 taxi drivers and 4 inhabitants.
When we were leaving the city didn't want to end, it stretched on for miles. When there were no more buildings by the road, we still felt the city's breath on our back - at 11 pm we were stuck in a traffic jam on an exit motorway heading south. (It was Friday, so obviously a few percent of the population must have opted for a city break that weekend).
Like the rest of Brazil, the city is made up of contrasts. In the tenth richest city in the world, the homeless sleep right next to skyscrapers made of mirror-like glass. (There are 5,644 skyscrapers and almost two and half times as many homeless). 6 million people every day (that is the population of Scotland plus Kraków) move around by metro and buses, some of them spending up to 5 hours daily on their metropolitan travels from home to work and back, while the richest move around in helicopters (the city boasts the world's largest helicopter fleet), landing on the helicopter friendly roofs of some of the buildings. Here on one night you can spend the minimum monthly salary, and that is without much excess or luxury. If you compared the Human Development Index for different parts of the city, it would turn out that the metropolis is torn between places in the like of Mongolia or Azerbaijan (Marsilac i Parelheiros) and places with an index higher than that of... Sweden (Jardim Paulista).
110 museums, 217 hospitals, 12,500 restaurants, 400 theatres and cinemas, 15,000 bars, 17,000 buses on 1,333 lines, 33,500 registered taxi drivers. 20,000,000 people. And think that only 500 years ago there was nobody here.
Sunday, 16 October 2011
Obrigado Caçapava!
Entre o Rio de Janeiro e São Paulo há uma cidade chamada Caçapava. Nós fomos lá sem saber o que esperar e encontramos um lugar onde nos sentimos em casa. Obrigado Marly, Dorival, Agnes e Val!
Between Rio de Janeiro and São Paulo there is a town called Caçapava. We went there not knowing what to expect and we found a place where we felt at home. Thank you Marly, Dorival, Agnes and Val!
Między Rio de Janeiro i São Paulo jest miasteczko, które nazywa się Caçapava. Pojechaliśmy tam nie wiedząc, czego oczekiwać, a znaleźliśmy miejsce, gdzie poczuliśmy się jak w domu. Dziękujemy wam, Marly, Dorival, Agnes i Val!
Between Rio de Janeiro and São Paulo there is a town called Caçapava. We went there not knowing what to expect and we found a place where we felt at home. Thank you Marly, Dorival, Agnes and Val!
Między Rio de Janeiro i São Paulo jest miasteczko, które nazywa się Caçapava. Pojechaliśmy tam nie wiedząc, czego oczekiwać, a znaleźliśmy miejsce, gdzie poczuliśmy się jak w domu. Dziękujemy wam, Marly, Dorival, Agnes i Val!
Saturday, 15 October 2011
W czasie deszczu karaluchy się nudzą/ Cockroaches are bored when it rains
Po miesiącu kurtki na deszcz, pełne buty i jedna z dwóch par skarpetek mają szansę zabłysnąć. Pada. Gdyby to była Szkocja, wzruszylibyśmy ramionami i oddali się spokojnie herbacianym przyjemnościom bez wychodzenia z domu. Ale tu jest sobota i jest całkiem prawdopodobne, że innej soboty w São Paulo dla nas nie będzie. Więc niewzruszeni mocno podmokłym stanem rzeczywistości, po odpowiednio długim piciu porannej kawy z nadzieją na przerwę w opadach, opuszczamy suchy azyl naszego hostelu i wychodzimy na ulicę. A tam czyhają niebezpieczeństwa! Setki Brazylijczyków wymachują parasolami na prawo i lewo, spowodowane zatkanymi studzienkami wielkie kałuże, na które kierowcy nie zwracają uwagi, regularnie zamieniają się w fontanny, liście, kwiaty i przesiąknięta tektura na chodnikach grożą fatalnym poślizgnięciem się.
W planie mamy spacer po targu w japońskiej dzielnicy miasta, Liberdade. Ale na miejscu nie ma nic więcej niż kilka plastikowych budek, uginających się pod ciężarem zebranej na nich wody. Rezygnujemy szybko, myśląc o strumieniach zimnej wody wlewającej się za kołnierz naszych kurtek. Ale spod kaptura zauważamy piekarnio-kawiarnię, a w niej... cuda! Bułki, ciastka i ciasteczka, od serowych po czekoladowe, we wszystkich kształtach i rozmiarach. Dla odmiany od niemalże codziennych mango i papai, wybieramy trzy piętra ciasta francuskiego, kremu, migdałów i truskawek. Do tego filiżanka herbaty i już można spokojnie oddać się patrzeniu na deszcz i 'paulistów', w miarę jak pożerają swoje porcje słodkiego szczęścia.
Kiedy wracamy do hostelu, wita nas na wpół żywy karaluch. Zdesperowany, musiał zdecydować się na ucieczkę przed potopem, ale dobiegł jedynie na sam środek dużej i jasnej recepcji, by tam dokonać żywota. Właściciel hostelu pokiwał tylko głową na jego widok i wykopał go za drzwi, przez patio i za bramę, gdzie zapewne odpłynął on wartkim strumieniem płynącym w dół ulicy.
Innej soboty w São Paulo nie będzie.
***
After a month the rain jackets, shoes and one out of two pairs of socks have a chance to shine. It's raining. If it were Scotland, we would shrug our shoulders and calmly devote ourselves to tea pleasures without leaving the house. But here it's Saturday and it is quite likely that we we will not get another Saturday in São Paulo. So unmoved by the really damp state of reality, having drunk coffee for long enough with the hope of it clearing up, we leave the dry refuge of our hostel and go out to the streets. And there dangers are lurking! Hundreds of Brazilians are flinging their umbrellas left and right, huge puddle caused by blocked drains and ignored by drivers regularly turn into fountains, leaves, flowers and soaked cardboard on pavements threaten with some terrible slipping.
We have planned a walk at the fair in the Japanese part of the city, Liberdade. But once there we can see nothing but a few plastic stalls, bending under the weight of water accumulated on top of them. We quickly give up the idea, thinking of streams of cold water going down under the collars of our jackets. But from beneath the hoods we spot a bakery/café, and there... wonders! Buns, cakes and cookies, anything from cheese to chocolate flavours, in all shapes and sizes. For a change after almost daily mango and papaya, we go for 3 storeys of French pastry, cream, almonds and strawberries. With that a cup of tea and we can peacefully devote ourselves to watching the rain and the 'paulistas', while they devour their sweet portions of happiness.
When back at the hostel we are welcomed by a half dead cockroach. Desperate, it must have decided to flee the flood, but it only made it to the very middle of a big and bright reception hall, in order to breathe its last there. The owner just shook his head upon seeing it and kicked it out of the door, through the patio and through the gate, where it probably floated away in the rapid stream going down the street.
There won't be another Saturday in São Paulo.
W planie mamy spacer po targu w japońskiej dzielnicy miasta, Liberdade. Ale na miejscu nie ma nic więcej niż kilka plastikowych budek, uginających się pod ciężarem zebranej na nich wody. Rezygnujemy szybko, myśląc o strumieniach zimnej wody wlewającej się za kołnierz naszych kurtek. Ale spod kaptura zauważamy piekarnio-kawiarnię, a w niej... cuda! Bułki, ciastka i ciasteczka, od serowych po czekoladowe, we wszystkich kształtach i rozmiarach. Dla odmiany od niemalże codziennych mango i papai, wybieramy trzy piętra ciasta francuskiego, kremu, migdałów i truskawek. Do tego filiżanka herbaty i już można spokojnie oddać się patrzeniu na deszcz i 'paulistów', w miarę jak pożerają swoje porcje słodkiego szczęścia.
Kiedy wracamy do hostelu, wita nas na wpół żywy karaluch. Zdesperowany, musiał zdecydować się na ucieczkę przed potopem, ale dobiegł jedynie na sam środek dużej i jasnej recepcji, by tam dokonać żywota. Właściciel hostelu pokiwał tylko głową na jego widok i wykopał go za drzwi, przez patio i za bramę, gdzie zapewne odpłynął on wartkim strumieniem płynącym w dół ulicy.
Innej soboty w São Paulo nie będzie.
***
After a month the rain jackets, shoes and one out of two pairs of socks have a chance to shine. It's raining. If it were Scotland, we would shrug our shoulders and calmly devote ourselves to tea pleasures without leaving the house. But here it's Saturday and it is quite likely that we we will not get another Saturday in São Paulo. So unmoved by the really damp state of reality, having drunk coffee for long enough with the hope of it clearing up, we leave the dry refuge of our hostel and go out to the streets. And there dangers are lurking! Hundreds of Brazilians are flinging their umbrellas left and right, huge puddle caused by blocked drains and ignored by drivers regularly turn into fountains, leaves, flowers and soaked cardboard on pavements threaten with some terrible slipping.
We have planned a walk at the fair in the Japanese part of the city, Liberdade. But once there we can see nothing but a few plastic stalls, bending under the weight of water accumulated on top of them. We quickly give up the idea, thinking of streams of cold water going down under the collars of our jackets. But from beneath the hoods we spot a bakery/café, and there... wonders! Buns, cakes and cookies, anything from cheese to chocolate flavours, in all shapes and sizes. For a change after almost daily mango and papaya, we go for 3 storeys of French pastry, cream, almonds and strawberries. With that a cup of tea and we can peacefully devote ourselves to watching the rain and the 'paulistas', while they devour their sweet portions of happiness.
When back at the hostel we are welcomed by a half dead cockroach. Desperate, it must have decided to flee the flood, but it only made it to the very middle of a big and bright reception hall, in order to breathe its last there. The owner just shook his head upon seeing it and kicked it out of the door, through the patio and through the gate, where it probably floated away in the rapid stream going down the street.
There won't be another Saturday in São Paulo.
Friday, 14 October 2011
Homage to the commentator/ Hołd komentatorowi
Forget the cinema or theatre, in Brazil the main show in town is the football and it has three main actors, the players, the fans and the commentators. All three play a vital role but I want to pay tribute to the latter. In Brazil, perhaps more than anywhere else, the players are just the support act and the star of the show is the commentator. He can make even the dullest game exciting and always leaves you breathless. You don't need to understand Portuguese or even football to appreciate him. He's an artist who responds to events. Sometimes he uses one of his famous catchphrases, sometimes he's spontaneous but he's always entertaining and passionate and in that sense sums up everything great about football.
Maybe it's because 5 minutes after arriving in Brazil I was being driven at breakneck speed through Salvador at night with a football commentator screaming down the radio. Maybe it's because there has always been something special about listening to football on the radio, even in Scotland. Maybe it's because every pass, header, shot, tackle, throw-in, goalkick, yellow card, red card, penalty, free-kick, offside, corner and of course goal is described not only with incredible excitement but music, strange noises and screams. Maybe it's because a good piece of commentary is as famous as the goal it describes. Whatever it is, football wouldn't be the same without them.
Zapomnijcie o kinie czy teatrze, w Brazylii główne show to piłka nożna, z trójką głównych aktorów: graczami, fanami i komentatorami. Wszyscy z nich grają kluczową rolę, ale ja chcę oddać hołd tym ostatnim. W Brazylii, być może bardziej niż w jakimkolwiek innym miejscu, gracze to tylko dodatek, a gwiazdą przedstawienia jest komentator. On potrafi uczynić nawet najnudniejszy mecz ekscytującym i zawsze pozostawia cię bez tchu. Nie trzeba rozumieć portugalskiego ani nawet znać się na piłce nożnej, żeby go docenić. Jest artystą reagującym na to, co się dzieje. Czasami używa jednego ze swych chwytliwych zwrotów, czasami jest spontaniczny, ale zawsze widowiskowy i z pasją, tym samym podsumowując wszystko to, co jest cudowne w futbolu.
Być może chodzi o to, że komentator krzyczał w radiu, podczas gdy 5 minut po przyjeździe do Brazylii byłem wieziony nocą przez Salvador na złamanie karku. Może o to, że zawsze było coś wyjątkowego w słuchaniu piłki nożnej w radiu, nawet w Szkocji. Może o to, że każde podanie, odbicie głową, strzał, odebranie piłki, wrzut z autu, wybicie piłki z bramki, żółta kartka, czerwona kartka, karniak, rzut wolny, spalony, rożny i oczywiście każdy gol jest tu opisany nie tylko niesamowitym podnieceniem, ale także muzyką, dziwnymi odgłosami i krzykiem. Może o to, że dobry komentarz jest tak samo sławny jak gol, który opisuje. Cokolwiek by to nie było, bez nich futbol nie byłby tym, czym jest.
Maybe it's because 5 minutes after arriving in Brazil I was being driven at breakneck speed through Salvador at night with a football commentator screaming down the radio. Maybe it's because there has always been something special about listening to football on the radio, even in Scotland. Maybe it's because every pass, header, shot, tackle, throw-in, goalkick, yellow card, red card, penalty, free-kick, offside, corner and of course goal is described not only with incredible excitement but music, strange noises and screams. Maybe it's because a good piece of commentary is as famous as the goal it describes. Whatever it is, football wouldn't be the same without them.
Zapomnijcie o kinie czy teatrze, w Brazylii główne show to piłka nożna, z trójką głównych aktorów: graczami, fanami i komentatorami. Wszyscy z nich grają kluczową rolę, ale ja chcę oddać hołd tym ostatnim. W Brazylii, być może bardziej niż w jakimkolwiek innym miejscu, gracze to tylko dodatek, a gwiazdą przedstawienia jest komentator. On potrafi uczynić nawet najnudniejszy mecz ekscytującym i zawsze pozostawia cię bez tchu. Nie trzeba rozumieć portugalskiego ani nawet znać się na piłce nożnej, żeby go docenić. Jest artystą reagującym na to, co się dzieje. Czasami używa jednego ze swych chwytliwych zwrotów, czasami jest spontaniczny, ale zawsze widowiskowy i z pasją, tym samym podsumowując wszystko to, co jest cudowne w futbolu.
Być może chodzi o to, że komentator krzyczał w radiu, podczas gdy 5 minut po przyjeździe do Brazylii byłem wieziony nocą przez Salvador na złamanie karku. Może o to, że zawsze było coś wyjątkowego w słuchaniu piłki nożnej w radiu, nawet w Szkocji. Może o to, że każde podanie, odbicie głową, strzał, odebranie piłki, wrzut z autu, wybicie piłki z bramki, żółta kartka, czerwona kartka, karniak, rzut wolny, spalony, rożny i oczywiście każdy gol jest tu opisany nie tylko niesamowitym podnieceniem, ale także muzyką, dziwnymi odgłosami i krzykiem. Może o to, że dobry komentarz jest tak samo sławny jak gol, który opisuje. Cokolwiek by to nie było, bez nich futbol nie byłby tym, czym jest.
Saturday, 8 October 2011
Thoughts from Rio/ Myśli z Rio
The girl from Ipanema is not so pretty./ Dziewczyna z Ipanemy nie jest wcale taka ładna.
Polish roads are not so bad. Not to mention the Scottish ones./ Polskie drogi nie są wcale takie złe. Nie mówiąc o szkockich.
Modern art is still shit./ Sztuka współczesna jest nadal do dupy.
Indigenous art is beautiful./ Sztuka ludowa jest piękna.
Hang-gliding looks worth trying./ Wygląda na to, że warto spróbować lotu na lotni.
Argentinians are good cooks, Chileans make good cocktails and Uruguayans are friendly but difficult to understand. /Argentyńczycy dobrze gotują, Chilijczycy robią dobre drinki a Urugwajczycy są bardzo przyjaźni, ale ciężko ich zrozumieć.
Mango is officially the tastiest tropical fruit./ Mango to oficjalnie najsmaczniejszy owoc tropikalny.
Nobody ever has change. Not even supermarkets. Why is that?/ Nikt nigdy nie ma wydać. Nawet supermarkety. Dlaczego?
You go to the statue of Christ the Redeemer and you end up taking more pictures of monkeys in the surrounding forest./ Idziesz zobaczyć pomnik Chrystusa Zbawiciela, a w końcu robisz więcej zdjęć małp w okalającym go lesie.
Female travellers snore, are messy and take ages getting ready to go out./ Podróżnicy płci pięknej chrapią, robią bałagan i guzdrzą się, kiedy wychodzą.
Rio is the flip-flop capital of the world – how many times can you reinvent a piece of plastic with a strap?/ Rio to japonkowa stolica świata – ile razy można wymyślić na nowo kawałek plastiku z paskiem?
Europe needs more juice bars. Now!/ Europa potrzebuje więcej barów z sokami. Teraz!
Most Brazilians prefer J Lo to Kylie./ Większość Brazylijczyków woli J Lo od Kylie.
In a country of samba and bossa nova, Justin Bieber is popular and has the power to change the venue of football matches. Why ON EARTH is that?/ W kraju samby i bossa-novy, Justin Bieber jest popularny i ma moc zmieniania miejsc rozgrywania meczów piłki nożnej. Jakim cudem jest to możliwe?
Polish roads are not so bad. Not to mention the Scottish ones./ Polskie drogi nie są wcale takie złe. Nie mówiąc o szkockich.
Modern art is still shit./ Sztuka współczesna jest nadal do dupy.
Indigenous art is beautiful./ Sztuka ludowa jest piękna.
Hang-gliding looks worth trying./ Wygląda na to, że warto spróbować lotu na lotni.
Argentinians are good cooks, Chileans make good cocktails and Uruguayans are friendly but difficult to understand. /Argentyńczycy dobrze gotują, Chilijczycy robią dobre drinki a Urugwajczycy są bardzo przyjaźni, ale ciężko ich zrozumieć.
Mango is officially the tastiest tropical fruit./ Mango to oficjalnie najsmaczniejszy owoc tropikalny.
Nobody ever has change. Not even supermarkets. Why is that?/ Nikt nigdy nie ma wydać. Nawet supermarkety. Dlaczego?
You go to the statue of Christ the Redeemer and you end up taking more pictures of monkeys in the surrounding forest./ Idziesz zobaczyć pomnik Chrystusa Zbawiciela, a w końcu robisz więcej zdjęć małp w okalającym go lesie.
Female travellers snore, are messy and take ages getting ready to go out./ Podróżnicy płci pięknej chrapią, robią bałagan i guzdrzą się, kiedy wychodzą.
Rio is the flip-flop capital of the world – how many times can you reinvent a piece of plastic with a strap?/ Rio to japonkowa stolica świata – ile razy można wymyślić na nowo kawałek plastiku z paskiem?
Europe needs more juice bars. Now!/ Europa potrzebuje więcej barów z sokami. Teraz!
Most Brazilians prefer J Lo to Kylie./ Większość Brazylijczyków woli J Lo od Kylie.
In a country of samba and bossa nova, Justin Bieber is popular and has the power to change the venue of football matches. Why ON EARTH is that?/ W kraju samby i bossa-novy, Justin Bieber jest popularny i ma moc zmieniania miejsc rozgrywania meczów piłki nożnej. Jakim cudem jest to możliwe?
Monday, 3 October 2011
Head, Shoulders, Knees and Toes
Head, head, right shoulder, knee, knee, thigh, right foot, head, chest, chest again, left shoulder.............neck...............head, chest, chest Again, right shoulder, head, left foot, right hoot, Heel...floor...Keepy uppies on Copababana!
***
Head, shoulders, knees and toes*
Głowa, głowa, prawe ramię, kolano, kolano, udo, prawa stopa, głowa, klata, znowu klata, lewe ramię..... szyja...... głowa, klata, znowu klata, prawe ramię, głowa, lewa stopa, prawa stopa, pięta... ziemia... Podbijanie piłki na Copacabanie!
*tak zaczyna się pewna znana piosenka dla dzieci: Głowa, ramiona, kolana i palce u stóp.
***
Head, shoulders, knees and toes*
Głowa, głowa, prawe ramię, kolano, kolano, udo, prawa stopa, głowa, klata, znowu klata, lewe ramię..... szyja...... głowa, klata, znowu klata, prawe ramię, głowa, lewa stopa, prawa stopa, pięta... ziemia... Podbijanie piłki na Copacabanie!
*tak zaczyna się pewna znana piosenka dla dzieci: Głowa, ramiona, kolana i palce u stóp.
Thursday, 29 September 2011
Tuesday, 27 September 2011
Owocowa edukacja/ A fruit education
Jabłka, gruszki, śliwki, plastikowate truskawki (prawdziwie tylko w sezonie, jedzone wtedy od śniadania po kolację), w lecie jakiś za szybko zerwany arbuz, kokos w wiórkach, winogrona odświętnie do sera, jagody w pierogach i bożonarodzeniowe mandarynki.
Jemy dostępne nam owoce jak się da, staramy się urozmaicać nasze menu owocowe i naprawdę nie jest źle, jeśli o tym pomyśleć i wspomnieć niedawne czasy. Ale nie da się ukryć, nawet pod stosem pysznych pierogów i za rzędami słoików z kompotem, i choćbyśmy nawet uwzględnili te nasze boskie maliny rozpływające się w ustach i jędrne czereśnie, że czasem nasza dieta owocowa zalatuje nudą.
I wtedy myślimy sobie, ach jakże wspaniałe muszą być owoce tropikalne! Jakże muszą być soczyste i kolorowe i na pewno nigdy nie smakują jak przemysłowo wytworzony produkt owoco-podobny! Dla wszystkich tych (wliczając siebie), którzy tak wzdychają do geograficznie zakazanych owoców, niech przestrogą będzie co następuje: owoce tropikalne to wcale nie jest taka prosta i pyszna sprawa.
Spożywa się je tutaj głównie w dwóch formach: soków i lodów. Śniadanie bez soku to nie śniadanie. Wszystko jest naprawdę cudowne, kiedy jesteśmy w stanie zidentyfikować smak i owoc. Tutejszy ananas (znany pod o ileż piękniejszą nazwą ABACAXI /czytaj: abakasziiii/) faktycznie jest o niebo lepszy, mango przechodzi samo siebie, marakuja im nie odbiega. Oprócz śniadań soki pija się też... przez pozostałe godziny doby, a zwłaszcza wieczorem lub nocą, w barach, które sprzedają świeżo wyciskane soki i papki owocowe przed 24 godziny na dobę. Tam zabawa się kończy – menu to długa lista zaklęć: UMBU, BIRIBIRI, JACA /żaka/, CAJA /każa/, TAMARINDO, CUPUACU /kupuasu/, JENIPAPO /żenipapu/. No i spróbuj tu odgadnąć, który jak smakuje, jak wygląda i czy będzie odpowiadał naszym kubkom smakowym. Kelner, zapytany, co to takiego UMBU, staje przed nami z otwartymi oczami, patrzy na nas jak na kosmitów (może ma rację) i mówi wzruszając ramionami, że to... owoc tropikalny z dżungli. (Dla zabawy spróbujcie wyjaśnić komuś, kto nigdy nie jadł ani nie widział jabłka, co to takiego). No więc pijemy na chybił trafił, z różnymi skutkami. Wpadamy też w pułapki. Na przykład sok z owocu CACAU jest biały i W NICZYM nie przypomina kakao, które znamy.
Łatwiej jest z lodami. W ponoć najlepszej lodziarni Salvadoru można skosztować wszystkich smaków zanim podejmie się decyzję. System znakomity, nie tylko ze względów edukacyjnych, po prostu świetna zabawa, tak stać i kosztować po kawałeczku, próbując porównać każdy smak do czegoś znanego.
Ale porównać się nie da. Nasze podniebienia uparcie próbują znaleźć jakieś wspólne cechy, inaczej średnio im się to wszystko podoba. Te nieznane nam owoce tropikalne mają prawie wszystkie dziwny posmak, jakby były lekko zepsute. Nasi przewodnicy zachwycają się nad kolejnymi próbkami, szaleją nad swoimi gałkami biribiri i umbu, a my okazujemy się tropikalnymi konserwatystami – w końcu wybieramy smak kasztana jakiegoś owocu (zbliżony do naszych bakaliowych), i zielony kokos, czyli kokos zanim zostanie wysuszony i utarty, a potem rozwieziony po świecie w plastikowych woreczkach, z głównych przeznaczeniem posypki do ciast. (Obydwa były przepyszne!)
Cóż, egzotyczna edukacja podniebienia została rozpoczęta. Tymczasem doceńmy stare dobre jabłka.
Apples, pears, plums, plastic-like strawberries (real ones only available during the strawberry season, eaten from breakfast to dinner), in the summer some watermelon picked too early, coconut flakes, festive grapes eaten with cheese, blueberries in pierogi and Christmas tangerines. We ate the available fruit in all ways possible, we try to vary our fruit menu and it really isn't that bad when you think about it and remember the old days (the above mentioned applies to Poland and its fruit traditions). But one cannot hide,even under a pile of delicious pierogi and behind rows of jars with preserved fruit (kompot) and even if we took into account our heavenly raspberries melting away in the mouth and firm cherries, that our fruit diet is a bit dull.
And then we think to ourselves, oh how wonderful tropical fruit must be! So juicy and colourful and they surely never taste like an industrially made fruit-like product! May all of those (including myself) who long for geographically forbidden fruit be warned by this: tropical fruit is not such an easy and yummy thing.
They are consumed here in two forms mainly: juice and ice-cream. Breakfast without a glass of juice is not breakfast. Everything is really great when we are able to identify the flavour and the fruit. The local pineapple (known under the so much more beautiful name of ABACAXI /read: abacasheee/ is indeed ten times better, mango surpasses itself, passion fruit is none the worse. Apart from breakfast time you also have juice … throughout the rest of the day, and especially in the evening or at night, in bars which sell freshly squeezed juice and fruit mash 24/7. And there the fun is over – the menu is a long list of magical spells:UMBU, BIRIBIRI, JACA /jaka/, CAJA /kaja/, TAMARINDO, CUPUACU /coopuasoo/, JENIPAPO /jenipapoo/. Now try to guess what they taste or look like and whether our taste buds will take a liking to them. The waiter, asked what they on earth UMBU was, stands in front of us with his eyes wide open, looks at us as if we were aliens (maybe he's right) and says shrugging his shoulders that it is... a tropical fruit from the jungle. (Just for fun, try explaining what on earth an apple is to someone who has never seen or eaten one). So we have our juices randomly, with mixed results. We also fall into traps. For example the juice from CACAU fruit is white and doesn't resemble the cocoa we know AT ALL.
It's easier when it comes to ice-cream. In the allegedly best ice-cream shop in Salvador you can try all flavours before you make a choice. A fantastic system, not only for its educational value, it's simply great fun, standing there and tasting wee bits, trying to compare each flavour to something we know.
But it's impossible to compare. Our palates stubbornly try to find some common treats, otherwise they don't really like it. All these unknown tropical fruits have a rather stranger aftertaste, as if they were slightly off. Our guides rave about the samples coming over the counter, they go crazy for their scoops of biribiri and umbu, while we turn out to be tropical conservatives – in the end we choose the flavour of a chestnut from some fruit (close to our nuts and raisins ice-cream) and green coconut, that is coconut before it's dried and grated and then transported throughout the world in plastic bags with the main aim of being sprinkled on cakes. (Both flavours were delicious!)
Well, the exotic education of the palate has started. In the meantime, let's appreciate good old apples.
Jemy dostępne nam owoce jak się da, staramy się urozmaicać nasze menu owocowe i naprawdę nie jest źle, jeśli o tym pomyśleć i wspomnieć niedawne czasy. Ale nie da się ukryć, nawet pod stosem pysznych pierogów i za rzędami słoików z kompotem, i choćbyśmy nawet uwzględnili te nasze boskie maliny rozpływające się w ustach i jędrne czereśnie, że czasem nasza dieta owocowa zalatuje nudą.
I wtedy myślimy sobie, ach jakże wspaniałe muszą być owoce tropikalne! Jakże muszą być soczyste i kolorowe i na pewno nigdy nie smakują jak przemysłowo wytworzony produkt owoco-podobny! Dla wszystkich tych (wliczając siebie), którzy tak wzdychają do geograficznie zakazanych owoców, niech przestrogą będzie co następuje: owoce tropikalne to wcale nie jest taka prosta i pyszna sprawa.
Spożywa się je tutaj głównie w dwóch formach: soków i lodów. Śniadanie bez soku to nie śniadanie. Wszystko jest naprawdę cudowne, kiedy jesteśmy w stanie zidentyfikować smak i owoc. Tutejszy ananas (znany pod o ileż piękniejszą nazwą ABACAXI /czytaj: abakasziiii/) faktycznie jest o niebo lepszy, mango przechodzi samo siebie, marakuja im nie odbiega. Oprócz śniadań soki pija się też... przez pozostałe godziny doby, a zwłaszcza wieczorem lub nocą, w barach, które sprzedają świeżo wyciskane soki i papki owocowe przed 24 godziny na dobę. Tam zabawa się kończy – menu to długa lista zaklęć: UMBU, BIRIBIRI, JACA /żaka/, CAJA /każa/, TAMARINDO, CUPUACU /kupuasu/, JENIPAPO /żenipapu/. No i spróbuj tu odgadnąć, który jak smakuje, jak wygląda i czy będzie odpowiadał naszym kubkom smakowym. Kelner, zapytany, co to takiego UMBU, staje przed nami z otwartymi oczami, patrzy na nas jak na kosmitów (może ma rację) i mówi wzruszając ramionami, że to... owoc tropikalny z dżungli. (Dla zabawy spróbujcie wyjaśnić komuś, kto nigdy nie jadł ani nie widział jabłka, co to takiego). No więc pijemy na chybił trafił, z różnymi skutkami. Wpadamy też w pułapki. Na przykład sok z owocu CACAU jest biały i W NICZYM nie przypomina kakao, które znamy.
Łatwiej jest z lodami. W ponoć najlepszej lodziarni Salvadoru można skosztować wszystkich smaków zanim podejmie się decyzję. System znakomity, nie tylko ze względów edukacyjnych, po prostu świetna zabawa, tak stać i kosztować po kawałeczku, próbując porównać każdy smak do czegoś znanego.
Ale porównać się nie da. Nasze podniebienia uparcie próbują znaleźć jakieś wspólne cechy, inaczej średnio im się to wszystko podoba. Te nieznane nam owoce tropikalne mają prawie wszystkie dziwny posmak, jakby były lekko zepsute. Nasi przewodnicy zachwycają się nad kolejnymi próbkami, szaleją nad swoimi gałkami biribiri i umbu, a my okazujemy się tropikalnymi konserwatystami – w końcu wybieramy smak kasztana jakiegoś owocu (zbliżony do naszych bakaliowych), i zielony kokos, czyli kokos zanim zostanie wysuszony i utarty, a potem rozwieziony po świecie w plastikowych woreczkach, z głównych przeznaczeniem posypki do ciast. (Obydwa były przepyszne!)
Cóż, egzotyczna edukacja podniebienia została rozpoczęta. Tymczasem doceńmy stare dobre jabłka.
Apples, pears, plums, plastic-like strawberries (real ones only available during the strawberry season, eaten from breakfast to dinner), in the summer some watermelon picked too early, coconut flakes, festive grapes eaten with cheese, blueberries in pierogi and Christmas tangerines. We ate the available fruit in all ways possible, we try to vary our fruit menu and it really isn't that bad when you think about it and remember the old days (the above mentioned applies to Poland and its fruit traditions). But one cannot hide,even under a pile of delicious pierogi and behind rows of jars with preserved fruit (kompot) and even if we took into account our heavenly raspberries melting away in the mouth and firm cherries, that our fruit diet is a bit dull.
And then we think to ourselves, oh how wonderful tropical fruit must be! So juicy and colourful and they surely never taste like an industrially made fruit-like product! May all of those (including myself) who long for geographically forbidden fruit be warned by this: tropical fruit is not such an easy and yummy thing.
They are consumed here in two forms mainly: juice and ice-cream. Breakfast without a glass of juice is not breakfast. Everything is really great when we are able to identify the flavour and the fruit. The local pineapple (known under the so much more beautiful name of ABACAXI /read: abacasheee/ is indeed ten times better, mango surpasses itself, passion fruit is none the worse. Apart from breakfast time you also have juice … throughout the rest of the day, and especially in the evening or at night, in bars which sell freshly squeezed juice and fruit mash 24/7. And there the fun is over – the menu is a long list of magical spells:UMBU, BIRIBIRI, JACA /jaka/, CAJA /kaja/, TAMARINDO, CUPUACU /coopuasoo/, JENIPAPO /jenipapoo/. Now try to guess what they taste or look like and whether our taste buds will take a liking to them. The waiter, asked what they on earth UMBU was, stands in front of us with his eyes wide open, looks at us as if we were aliens (maybe he's right) and says shrugging his shoulders that it is... a tropical fruit from the jungle. (Just for fun, try explaining what on earth an apple is to someone who has never seen or eaten one). So we have our juices randomly, with mixed results. We also fall into traps. For example the juice from CACAU fruit is white and doesn't resemble the cocoa we know AT ALL.
It's easier when it comes to ice-cream. In the allegedly best ice-cream shop in Salvador you can try all flavours before you make a choice. A fantastic system, not only for its educational value, it's simply great fun, standing there and tasting wee bits, trying to compare each flavour to something we know.
But it's impossible to compare. Our palates stubbornly try to find some common treats, otherwise they don't really like it. All these unknown tropical fruits have a rather stranger aftertaste, as if they were slightly off. Our guides rave about the samples coming over the counter, they go crazy for their scoops of biribiri and umbu, while we turn out to be tropical conservatives – in the end we choose the flavour of a chestnut from some fruit (close to our nuts and raisins ice-cream) and green coconut, that is coconut before it's dried and grated and then transported throughout the world in plastic bags with the main aim of being sprinkled on cakes. (Both flavours were delicious!)
Well, the exotic education of the palate has started. In the meantime, let's appreciate good old apples.
Monday, 26 September 2011
Zagadka/ Guessing game
Największe mają do 3 metrów długości (tyle co Maluch) i ważą do 1000 kilogramów (tyle co dwa konie średniej wielkości). Mogą żyć nawet ponad 150 lat (czyli jeśli pewien osobnik ma teraz 150 lat, to urodził się w trakcie wojny secesyjnej). O płci potomstwa decyduje temperatura – czym cieplej, tym więcej samic. Największym zagrożeniem są dla nich sieci rybaków i... światło – kiedy młode wykluwają się z jaj, kierują się do morza według światła księżyca. Sztuczne oświetlenie w okolicy plaż dezorientuje je, przez co często zamiast do oceanu, idą w drugą stronę...
O kim mowa?
Więcej informacji można znaleźć na stronie PROJETO TAMAR, który zajmuje się ochroną i ratowaniem żółwi morskich w Brazylii. Strona niestety tylko po portugalsku, ale co wytrwalsi na pewno odnajdą przynajmniej zdjęcia tych niesamowitych stworzeń, tu zwanych TARTARUGAS MARINHAS.
***
The biggest ones can be up to 3 metres long (as long as a small Fiat) and weigh up to 1000 kilograms (as heavy as 2 medium-size horses). They can live up to 150 years (so if a specimen is 150 years old now, it was born during American Civil War. The sex of the offspring is decided by temperature, the warmer it is, the more females there are. The most serious danger for them are fishermen's nets and... light – when the young hatch from their eggs, they go to the sea following the moonlight. Artificial lighting near beaches disorientates them and as a result instead of going towards the ocean, they go the other way...
Who am I talking about?
You can find more information on the website of PROJETO TAMAR, dealing with protection and rescuing sea turtles in Brazil. The website is unfortunately only available in Portuguese, but the more persistent of you will surely find at least some pictures of these incredible creatures, here known as TARTARUGAS MARINHAS.
O kim mowa?
Więcej informacji można znaleźć na stronie PROJETO TAMAR, który zajmuje się ochroną i ratowaniem żółwi morskich w Brazylii. Strona niestety tylko po portugalsku, ale co wytrwalsi na pewno odnajdą przynajmniej zdjęcia tych niesamowitych stworzeń, tu zwanych TARTARUGAS MARINHAS.
***
The biggest ones can be up to 3 metres long (as long as a small Fiat) and weigh up to 1000 kilograms (as heavy as 2 medium-size horses). They can live up to 150 years (so if a specimen is 150 years old now, it was born during American Civil War. The sex of the offspring is decided by temperature, the warmer it is, the more females there are. The most serious danger for them are fishermen's nets and... light – when the young hatch from their eggs, they go to the sea following the moonlight. Artificial lighting near beaches disorientates them and as a result instead of going towards the ocean, they go the other way...
Who am I talking about?
You can find more information on the website of PROJETO TAMAR, dealing with protection and rescuing sea turtles in Brazil. The website is unfortunately only available in Portuguese, but the more persistent of you will surely find at least some pictures of these incredible creatures, here known as TARTARUGAS MARINHAS.
Monday, 19 September 2011
Channel surfing/ Skacząc po kanałach
Channel 20: news broadcast, work continues on the Maracanã amid protests by locals Channel 23: report on religious tourist attractions Channel 26: religious ceremony number 1 (evangelical church), Channel 28: religious ceremony number 2 (evangelical church again) Channel 34: religious ceremony number 3 (this time, Roman Catholic), Channel 44: religious ceremony number 4 (again, Roman Catholic) Channel 53: Brazilian parliamentary debate Channel 57: Religious news broadcast Channel 59: list of local religious ceremonies, Channel 2: Music, Channel 4: Chatshow (ala Jeremy Kyle) Channel 5: dubbed American sitcom Channel 7: news broadcast, fight against drug traffickers in the favelas Channel 9: International news Channel 11: Telenovela Channel 13: MTV Brazil, something about Justin Timberlake (quickly move on) Channel 15: religious ceremony number 5 (Roman Catholic).
Time to read a book.
***
Kanał 20: wiadomości, roboty na Maracanã są kontynuowane wśród protestów lokalnych mieszkańców Kanał 23: raport o religijnych atrakcjach turystycznych Kanał 26: ceremonia religijna numer 1 (Kościół Ewangelicki) Kanał 28: religijna ceremonia numer 2 (znowu Kościół Ewangelicki) Kanał 34: religijna ceremonia numer 3 (tym razem obrządek rzymsko-katolicki Kanał 44: religijna ceremonia numer 4 (znowu rzymsko-katolicka) Kanał 53: brazylijska debata parlamentarna Kanał 57: religijne wiadomości Kanał 59: lista lokalnych ceremonii religijnych Kanał 2: muzyka Kanał 4: talk show ( a la Jeremy Kyle czyli a la Ewa Drzyzga) Kanał 5: zdubbingowany serial amerykański Kanał 7: wiadomości, walka z handlem narkotykami w favelach Kanał 9: międzynarodowe wiadomości Kanał 11: Telenowela Kanał 13: MTV Brazylia, coś o Justinie Timberlake'u (szybko lecę dalej Kanał 15: religijna ceremonia numer 5 (rzymsko-katolicka)
Czas poczytać książkę.
Time to read a book.
***
Kanał 20: wiadomości, roboty na Maracanã są kontynuowane wśród protestów lokalnych mieszkańców Kanał 23: raport o religijnych atrakcjach turystycznych Kanał 26: ceremonia religijna numer 1 (Kościół Ewangelicki) Kanał 28: religijna ceremonia numer 2 (znowu Kościół Ewangelicki) Kanał 34: religijna ceremonia numer 3 (tym razem obrządek rzymsko-katolicki Kanał 44: religijna ceremonia numer 4 (znowu rzymsko-katolicka) Kanał 53: brazylijska debata parlamentarna Kanał 57: religijne wiadomości Kanał 59: lista lokalnych ceremonii religijnych Kanał 2: muzyka Kanał 4: talk show ( a la Jeremy Kyle czyli a la Ewa Drzyzga) Kanał 5: zdubbingowany serial amerykański Kanał 7: wiadomości, walka z handlem narkotykami w favelach Kanał 9: międzynarodowe wiadomości Kanał 11: Telenowela Kanał 13: MTV Brazylia, coś o Justinie Timberlake'u (szybko lecę dalej Kanał 15: religijna ceremonia numer 5 (rzymsko-katolicka)
Czas poczytać książkę.
Thursday, 15 September 2011
Scenki – śpiew/ Scenes - singing
Śpiewają wszyscy i wszędzie. Przygotowując lunch i jedząc go. Za kierownicą. Zamiatając. Śpiewa robotnik szukający wiertarki. Śpiewa dziewczynka biegająca po plaży, dziewczyna sprzedająca ciastka z kokosa, obsługa stateczku płynącego na drugą stronę zatoki, parkingowa. Śpiewa pomoc domowa prasująca prześcieradła na tarasie. Wiatr przeszkadza jej w pracy, więc śpiewa o wietrze, dla wiatru. Śpiewają w samotności i wśród ludzi i trudno powiedzieć tak właściwie dlaczego. Być może ze smutku, być może z radości, być może nie lubią ciszy, otoczeni od dziecka śpiewem ptaków od świtu do zmierzchu.
Preto, ptak o podwójnej osobowości, też śpiewa. Raz kwili słodko i czule, raz skrzeczy złowrogo obijając się o ściany swej klatki.
***
Everybody sings everywhere. While preparing lunch and eating it. At the wheel. When sweeping the floors. A worker is singing while looking for an electric drill. A wee girl running at the beach, a girl selling coco cookies, the service on the boat to the other side of the bay, the parking warden, all of them sing. The housekeeper ironing sheets on the terrace, too. The wind is disturbing her, so she sings about the wind, for the wind. They sing when alone and when with others and it's hard to say why they really do it. Maybe out of sadness, maybe out of joy, maybe they don't like silence, since childhood surrounded by birdsong from dawn till dusk.
Preto, the bird with a double personality, sings too. Every now again it twitters sweetly and gently and then squeaks menacingly, banging off the walls of its cage.
Preto, ptak o podwójnej osobowości, też śpiewa. Raz kwili słodko i czule, raz skrzeczy złowrogo obijając się o ściany swej klatki.
***
Everybody sings everywhere. While preparing lunch and eating it. At the wheel. When sweeping the floors. A worker is singing while looking for an electric drill. A wee girl running at the beach, a girl selling coco cookies, the service on the boat to the other side of the bay, the parking warden, all of them sing. The housekeeper ironing sheets on the terrace, too. The wind is disturbing her, so she sings about the wind, for the wind. They sing when alone and when with others and it's hard to say why they really do it. Maybe out of sadness, maybe out of joy, maybe they don't like silence, since childhood surrounded by birdsong from dawn till dusk.
Preto, the bird with a double personality, sings too. Every now again it twitters sweetly and gently and then squeaks menacingly, banging off the walls of its cage.
Scenki z życia tutejszego – ciemne szyby/ Scenes from local life – tinted glass
Oprócz starych gruchotów wszystkie auta mają przyciemniane szyby. Z zewnątrz nie widać, kto jedzie; od wewnątrz wszystko wydaje się bezpieczniejsze, pasażerowie należą do innego, trudniej osiągalnego świata. Jazda po mieście to ciągłe zamykanie i otwieranie okien – przy dużej prędkości, w ruchu, okna idą w dół, wpuszcza się morską bryzę. Na światłach, w korkach, tam gdzie dużo przechodniów, idą w górę, a bryzę zastępuje klimatyzacja. Raz masz wiatr we włosach, raz jesteś w hermetycznym pudełku obaw i przezorności.
***
Apart from old bangers all cars have tinted glass. From the outside you can't see who's driving; from the inside everything seems to be safer, the passengers belong to a different and difficult to reach world. Driving around the city is a constant opening and closing of windows – at high speed, in motion, the windows go down and one lets in the sea breeze. At traffic lights, in traffic jams, anywhere where there are a lot of pedestrians, they go up and the breeze is replaced with air-conditioning. At one moment there is wind in your hair, at the next your are in a hermetic box of fears and cautiousness.
***
Apart from old bangers all cars have tinted glass. From the outside you can't see who's driving; from the inside everything seems to be safer, the passengers belong to a different and difficult to reach world. Driving around the city is a constant opening and closing of windows – at high speed, in motion, the windows go down and one lets in the sea breeze. At traffic lights, in traffic jams, anywhere where there are a lot of pedestrians, they go up and the breeze is replaced with air-conditioning. At one moment there is wind in your hair, at the next your are in a hermetic box of fears and cautiousness.
Scenki z życia tutejszego – jadąc konno/ Scenes from local life – on horseback
Dwóch młodych chłopców pędzi ulicą, wśród samochodów, pod prąd, na oklep na jednym koniu o raczej przestraszonych oczach, trzymając się go za szyję i grzywę; inny młody człowiek też się najwyraźniej spieszy, popędza swojego rumaka biczem zrobionym z gałęzi. I w końcu starszy mężczyzna, kłusem zmierzający do baru niedaleko. Zsiada z konia, przywiązuje go do słupa i wszedł. Typowa scena z westernu, kiedy tajemniczy mężczyzna pojawia się w miasteczku, w skórzanych spodniach, kowbojkach, w kapeluszu, z tą różnicą, że zamiast spodni są szorty, na stopach samotnika nie kowbojki a plastikowe japonki made in China, a kapelusz ze słomy. W tle palmy kołyszące się na wietrze i piasek – nie z pustyni na Dzikim Zachodzie, lecz z tropikalnej plaży nieopodal.
***
Two young boys rushing down a street, into oncoming traffic, on a horse with rather frightened eyes, no saddle, just holding on to its neck and mane; another young man also clearly in a hurry, rushing his horse with a whip made of a branch. And then an older man that trotting by on his way to a nearby bar. He gets off the horse, ties it to a lamp post and goes in. A typical scene from a western, when a mysterious man turns up in town, wearing leather trousers, cowboy boots and a hat, this time instead of trousers he's wearing shorts, on his feet we won't see any cowboy boots, but plastic flip-flops made in China, and a hat made of straw. In the background palm trees swinging in the wind and sand – not from a desert in the Wild West, but from a local tropical beach.
***
Two young boys rushing down a street, into oncoming traffic, on a horse with rather frightened eyes, no saddle, just holding on to its neck and mane; another young man also clearly in a hurry, rushing his horse with a whip made of a branch. And then an older man that trotting by on his way to a nearby bar. He gets off the horse, ties it to a lamp post and goes in. A typical scene from a western, when a mysterious man turns up in town, wearing leather trousers, cowboy boots and a hat, this time instead of trousers he's wearing shorts, on his feet we won't see any cowboy boots, but plastic flip-flops made in China, and a hat made of straw. In the background palm trees swinging in the wind and sand – not from a desert in the Wild West, but from a local tropical beach.
Wednesday, 14 September 2011
First 24 hours/ Pierwsze 24 godziny
Traffic, crazy traffic! Buses, cars, motor bikes. Speeding, no indicators, braking abruptly, swearving into narrow streets up and down steep hills. Zebra crossings = 0. Lanes = zero. People, a lot of people. Everywhere. Buses crammed, pavements heaving. Noise, so much noise! Dogs barking, birds singing, drums playing, fireworks going off and crazy football commentators screaming on the radio. Houses, everywhere. Favelas, tiny shops, sky scrapers, luxury apartments, street stalls and everything in between. Food, boiled bannanas, freshly squeezed mango juice, papaya cubes, agua de coco and coffee. Arrival, 3 aunts, a bunch of cousins, a barking sausage dog, a quiet pitbull and a pet bird with a double personality. Language, joyful, playful, sounds like cats singing.
Intimidating, exciting, interesting, exotic and above all different. First 24 hours in Brazil.
***
Ruch, szalony ruch na drogach! Autobusy, samochody, motocykle. Pędzą, bez kierunkowskazów, hamują gwałtownie, skręcają w wąskie ulice, raz w dół raz pod górę stromych wzgórz. Przejścia dla pieszych = 0. Pasy na drodze = 0. Ludzie, pełno ludzi. Wszędzie. Przepełnione autobusy, tętniące chodniki. Hałas, tyle hałasu! Szczekają psy, śpiewają ptaki, dudnią bębny, wybuchają fajerwerki i szaleni komentatorzy piłki nożnej krzyczą w radiu. Domy, wszędzie. Favele, maleńkie sklepy, drapacze chmur, luksusowe apartamenty, stragany uliczne i wszystko inne, co możliwe. Jedzenie, gotowane banany, świeżo wyciśnięty sok z mango, papaja pokrojona w kostki, agua de coco i kawa. Przyjazd, 3 ciotki, grupka kuzynów, szczekający jamnik, milczący pitbull i udomowiony ptak z podwójną osobowością. Język, radosny, zapraszający do zabawy, brzmi, jakby koty śpiewały.
Onieśmielające, ekscytujące, ciekawe, egzotyczne i przede wszystkim inne. Pierwsze 24 godziny w Brazylii.
Intimidating, exciting, interesting, exotic and above all different. First 24 hours in Brazil.
***
Ruch, szalony ruch na drogach! Autobusy, samochody, motocykle. Pędzą, bez kierunkowskazów, hamują gwałtownie, skręcają w wąskie ulice, raz w dół raz pod górę stromych wzgórz. Przejścia dla pieszych = 0. Pasy na drodze = 0. Ludzie, pełno ludzi. Wszędzie. Przepełnione autobusy, tętniące chodniki. Hałas, tyle hałasu! Szczekają psy, śpiewają ptaki, dudnią bębny, wybuchają fajerwerki i szaleni komentatorzy piłki nożnej krzyczą w radiu. Domy, wszędzie. Favele, maleńkie sklepy, drapacze chmur, luksusowe apartamenty, stragany uliczne i wszystko inne, co możliwe. Jedzenie, gotowane banany, świeżo wyciśnięty sok z mango, papaja pokrojona w kostki, agua de coco i kawa. Przyjazd, 3 ciotki, grupka kuzynów, szczekający jamnik, milczący pitbull i udomowiony ptak z podwójną osobowością. Język, radosny, zapraszający do zabawy, brzmi, jakby koty śpiewały.
Onieśmielające, ekscytujące, ciekawe, egzotyczne i przede wszystkim inne. Pierwsze 24 godziny w Brazylii.
Monday, 12 September 2011
Pierwszy wpis
Jedną z najbardziej podchwytliwych rzeczy jeśli chodzi o pisanie jest wybór tytułu. Pod tym względem blogi nie są żadnym wyjątkiem. Zdecydowaliśmy nazwać ten blog THE BLOG WHOSE NAME SHALL BE DECIDED LATER (BLOG, KTÓREGO NAZWA ZADECYDUJE SIĘ PÓŹNIEJ) z prostego powodu. Nie wiemy, i nie możemy wiedzieć, jak powinien się nazywać gdy dopiero co zaczęliśmy naszą przygodę. Mamy nadzieję, że w miarę naszej podróży przyjdą nam do głowy bardziej odpowiednie nazwy. Czy pojawią się jakieś przewodnie tematy podczas gdy będziemy podążać wzdłuż naszej trasy? Czy zdarzy się, że będziemy pisać o niektórych rzeczach częściej niż o innych? A może wy dostrzeżecie wzór, który ucieknie naszej uwadze w miarę jak będziemy się przemieszczać? Nie wiemy.
Ludzie pytają nas kiedy wrócimy, czy wrócimy, gdzie pojedziemy potem, co będziemy jeść, czy będziemy pracować, a także gdzie będziemy spać, gdzie spędzimy Boże Narodzenie i jak często będziemy dzwonić. Odpowiedź na te wszystkie pytania – i tak, zdajemy sobie sprawię, że może to być bardzo denerwujące dla tych, którzy chcą wiedzieć – to: nie wiemy. Nazwa tego bloga odzwierciedla to. Po prostu nie wiemy. Kiedy już będziemy mieć odpowiedzi na te i inne pytania, znajdziecie je tutaj.
Teraz wiemy jednak jedno – że nasze długoterminowe marzenie się spełnia, że urzeczywistniliśmy je, po długich miesiącach, jeśli nie latach, myślenia o nim, planowania, wyobrażanie sobie, w końcu przeżeglowało z wyobrażeniowego do realnego świata. Jak się z tym czujemy? Cudownie. Jak będziemy się czuć jutro? Nie wiemy. Niektóre rzeczy po prostu zadecydują się później.
Ludzie pytają nas kiedy wrócimy, czy wrócimy, gdzie pojedziemy potem, co będziemy jeść, czy będziemy pracować, a także gdzie będziemy spać, gdzie spędzimy Boże Narodzenie i jak często będziemy dzwonić. Odpowiedź na te wszystkie pytania – i tak, zdajemy sobie sprawię, że może to być bardzo denerwujące dla tych, którzy chcą wiedzieć – to: nie wiemy. Nazwa tego bloga odzwierciedla to. Po prostu nie wiemy. Kiedy już będziemy mieć odpowiedzi na te i inne pytania, znajdziecie je tutaj.
Teraz wiemy jednak jedno – że nasze długoterminowe marzenie się spełnia, że urzeczywistniliśmy je, po długich miesiącach, jeśli nie latach, myślenia o nim, planowania, wyobrażanie sobie, w końcu przeżeglowało z wyobrażeniowego do realnego świata. Jak się z tym czujemy? Cudownie. Jak będziemy się czuć jutro? Nie wiemy. Niektóre rzeczy po prostu zadecydują się później.
First post
One of the trickiest things when it comes to writing is choosing a name for your work. In this respect blogs are no different. We have decided to call this blog THE BLOG WHOSE NAME SHALL BE DECIDED LATER for a simple reason. We do not and cannot know yet what it should be called when we are only about to start our adventure. We hope that as we travel we will come up with more accurate names. We would also like all of you who are planning to follow this blog to suggest names for it. Will some themes emerge as we go down our route? Will we happen to mention some things more than others? Or maybe you will see a pattern that will escape our attention as we move on? We don't know.
People ask when we will be back?, if we will be back?, where we will go after that?, what we will eat?, if we will work?, and where we will sleep?, where we will spend Christmas?, and how often we will call? The answer to all these questions – and yes we realise it can be annoying for the ones who want to know – is that we don't know. The name of the blog reflects this. We just don't know. When we do have answers to these and other questions, you will find them here.
Just now we know one thing though – that our long term dream is coming true, that we have made it happen, after long months, if not years, of thinking of it, planning it, imagining it, it has finally sailed from an imaginary to the real world. How does it feel? Wonderful. How will we feel tomorrow? We don't know. Some things will simply be decided later.
People ask when we will be back?, if we will be back?, where we will go after that?, what we will eat?, if we will work?, and where we will sleep?, where we will spend Christmas?, and how often we will call? The answer to all these questions – and yes we realise it can be annoying for the ones who want to know – is that we don't know. The name of the blog reflects this. We just don't know. When we do have answers to these and other questions, you will find them here.
Just now we know one thing though – that our long term dream is coming true, that we have made it happen, after long months, if not years, of thinking of it, planning it, imagining it, it has finally sailed from an imaginary to the real world. How does it feel? Wonderful. How will we feel tomorrow? We don't know. Some things will simply be decided later.
Subscribe to:
Posts (Atom)