Thursday, 17 November 2011

Dziennik argentyński, 1/ The Argentinian diary, 1

Są książki i historie, które porywają wyobraźnię od pierwszej strony, od razu jesteś zaplątany w akcję, w dialog, i już nie możesz i nie chcesz się uwolnić, aż zmęczony i lekko oszołomiony doczytasz do ostatniej strony.

Taki właśnie był nasz przyjazd do Buenos Aires. Wpadliśmy prosto w historię, a konkretnie w monolog. Tu potrzebna jest mała dygresja. Pierwsze chwile po przyjeździe, od lotniska/ dworca autobusowego/ portu aż do zamknięcia za sobą drzwi w kolejnym pokoju, to momenty raczej nerwowe. Na plecach plecak, na brzuchu plecak, pod ubraniami ukryte wszystkie rzeczy-nie-do-zgubienia, paszporty, karty, pieniądze, nie wiadomo jak jechać, tam gdzie trzeba jechać, najczęściej tłok, pośpiech tych, co wiedzą, niezdecydowane ruchy tych, co nie, chce się jeść, pić, sikać, nogi lekko zmęczone, oczy naokoło głowy, bo jesteśmy podani jak na widelcu wszelkim chętnym złodziejom, czujesz niepokój i chcesz już być na miejscu, ale nikt nie przyszedł cię odebrać, zaczynasz się pocić, przypominają ci się wszystkie ostrzeżenia, te zasłyszane i te z przewodnika, nie kręcić się niepewnie po stacji, nie zostawiać nigdzie bagażu, nie pozwalać się zaczepiać, uważać na nieuczciwych taksówkarzy.

No właśnie. Taksówka. Nie warto ryzykować publicznego transportu, te pierwsze godziny tak ważne dla twojej przyszłej opinii o tym miejscu. Więc wsiadasz do taksówki i nagle zrzucasz cały ten ciężar, ramiona mogą odpocząć od plecaka no i wszystko jest w rękach kierowcy.

Nasz taksówkarz w Buenos Aires był tą naszą pierwszą stroną. Zaczął od narzekania na korki, ale zaraz potem pocieszył nas mówiąc, że są gorsze rzeczy w życiu, na przykład małżeństwo. Potem gładko przeszedł do wychwalania urody Argentynek będącej owocem wymieszania krwi europejskiej ogólnie, ale z bardzo ważną domieszką krwi polskiej i ukraińskiej. Wyliczył nam w milionach ile jest imigrantów w mieście, potem zbeształ Hiszpanów za to, że nie przyjmują Argentyńczyków z otwartymi ramionami. Następnie dodał, że Urugwaj to owszem, może być, że Chile jest nic nie warte, pomogli Brytyjczykom w czasie wojny o Falklandy, no i poza tym co oni tam takiego mają, że Argentyna jest najlepsza, a zwłaszcza stolica, ale że nigdzie nie ma raju, no bo jak może być raj, jak wszędzie są złodzieje, nawet tutaj, przecież nawet w Szkocji nie jest raj, prawda?... no a nie mówiłem, że wszędzie są złodzieje, nawet tam, ale to nie prawda, że w Buenos Aires wszyscy to złodzieje, nie, nie, nie, nie są śwęci, tu mieszkają dobrzy ludzie, to nie raj, ale prawie.

Wysiedliśmy tak rozbawieni, że zapomnieliśmy o całym stresie, pot wyparował, a głód się trochę opóźnił. Zupełnie te samy objawy, kiedy zaczynasz książkę, która wciąga od pierwszej strony.

***

There are books and stories that capture your imagination from the very first page, straight away you are involved in action, in a dialogue and then you can't and you don't want to free yourself, until tired and slightly overwhelmed you read the last page.

Our arrival in Buenos Aires was just like that. We fell straight into a story, to be precise into a monologue. Here we need a small digression. The first moments after the arrival, from the airport/ bus station/ port until closing behind you the door to yet another room, are rather stressful. You have a backpack on your back, a backpack on your front, underneath your clothes hidden all-the-thing-not-to-be-lost, passports, cards, money, you don't know how to get where you have to get, most of the times it's crowded, those who know the place are in a hurry, those who don't move around aimlessly, you're hungry, thirsty, you want to pee, your legs are a bit tired, your eyes around your head because you're exposed to potential thieves, you feel anxious and you want to be THERE already, but nobody is there to pick you up, you start sweating, you remember all the warnings, the ones you heard and the ones you read in the guidebook, don't idle around the station, don't leave your luggage anywhere, be aware of anyone who approaches you, watch out for dishonest taxi drivers.

That's it. A taxi. Public transport is not worth the risk, those first hours are so important when it comes to your future opinion of the place. So you get into a taxi and suddenly you drop the whole weight, your shoulders can rest and now everything is up to the taxi driver.

Our taxi driver in Buenos Aires was that first page for us. He started by complaining about the traffic jams, but immediately comforted us by saying that there were worse things in life, such as marriage. Then he smoothly moved onto praising the beauty of Argentinian women, a fruit of mixing many types of European blood, but with a very important part of the Polish and Ukrainian ones. He told us in millions how many immigrants there are in the city and he ran down the Spaniards for not welcoming Argentinians with arms wide open whey they emigrate. Then he added that Uruguay is all right, that Chile is pointless, they helped the British during the Falklands war and after all what do they have there, that Argentina is the best, and especially the capital, but that paradise is nowhere to be found, for how can there be paradise, if there are thieves everywhere, even here, even in Scotland there are thieves, aren't there?... didn't I tell you, there are thieves everywhere, even there, but it's not true that in Buenos Aires everybody is a thief, no, no, no, they are not holy, but good people live here, it's not paradise, but almost.

We got out so amused that we had forgotten all the stress, the sweat had evaporated and hunger had gone away (for a while). Exactly the same symptoms as when you start a book that grips you from the very first page.

2 comments:

  1. Swietny początek, oby reszta była równie
    obiecująca

    ReplyDelete