Friday 15 June 2012

Ostatni/ The last one


Czas zamknąć ramę kompozycyjną i odpowiedzieć na pierwsze pytanie. Będziemy szczerzy - robocza, troszkę przydługa nazwa naszego bloga przysporzyła nam wiele kłopotów – ileż to razy nie marzyliśmy o krótszej, łatwiejszej do podyktowania i zapamiętania nazwie!

Wyjechaliśmy poszukując tematu przewodniego, słowa lub zdania, które podsumuje te niecałe 9 miesięcy. Usłyszeliśmy je mniej więcej w 1/3 drogi, kiedy pracując na recepcji Casa del Pueblo w Esquel zmagaliśmy się z fatalną organizacją informacji turystycznej i transportu w Patagonii. Pewnego dnia jeden z bardziej cierpliwych turystów skomentował sytuację patagońskim powiedzieniem 'todo posible, nada seguro' – 'wszystko możliwe, nic pewnego'.

Z początku był to tylko żart, koło ratunkowe, które rzucaliśmy za burtę, kiedy narastał stres wśród zmęczonych niepewnością podróżników. Z czasem te cztery słowa zmieniły jednak swoją rolę, urosły w naszych oczach i stały się rodzajem ponadczasowej i ponadgeograficznej prawdy, która sprawdzała się zarówno w najpiękniejszych i najtrudniejszych momentach naszej podróży.

I tak powtarzaliśmy do siebie 'todo posible, nada seguro', zarówno kiedy z bijącym sercem (i nie jest to literacka przesada!) patrzyliśmy na wyłaniające się z oceanu orki na półwyspie Valdes, jak i kiedy w autobusie z Uyuni do Potosi zastanawialiśmy się, czy nasze plecaki przymocowane do dachu dojadą z nami do celu (dojechały). Kiedy spotykała nas nieprawdopodobna gościnność ze strony ledwie co poznanych ludzi, i kiedy nasze żołądki, rozkłady jazdy lub protesty na drogach zmuszały nas do zmieniania planów.

Dziś, w 9 miesięcy i 4 dni od momentu, kiedy wylądowaliśmy w Salvador de Bahia, urządzamy się w nowym dla nas miejscu, w skromnym, lecz czarującym mieście na północy Hiszpanii, z Zatoką Kantabryjską z jednej i Picos de Europa z drugiej strony. Przed nami wielka niewiadoma, dużo większa niż ta, nad którą drżeliśmy w drodze do Brazylii.

Nie zamierzamy zmieniać nabytego w podróży zwyczaju – codziennie rano powtarzamy sobie to jedno zdanie. Pesymiści spojrzą na nie być może sceptycznie, skupiając się na dwóch ostatnich słowach. Ale dla nas 'nada seguro' jest równie pozytywne w skutkach jak 'todo posible' – motywuje bowiem do doceniania tego, co mamy, oraz kategorycznie zabrania tracić czasu na rzeczy bez znaczenia. Nic nie jest pewne, ale wszystko możliwe. Wszystko jest możliwe, bo nie ma nic pewnego. Niepewność to bliźniacza siostra możliwości. Patagonia najpiękniejsza jest tam, gdzie nie można liczyć na wygody cywilizacji. Rozwinąć żagle możemy dopiero, kiedy tracimy dno pod nogami. Za możliwości płaci się ackeptacją strachu przed niepowodzeniem i niepewnością.

***

Podziękowania: chcemy podziękować wszystkim tym, którzy pomogli nam zrealizować naszą podróż - naszym przyjaciołom w Brazylii, Urugwaju, Argentynie i Chile. Dziękujemy też naszym czytelnikom, którzy zawsze zachęcali nas do kontynuowania bloga. Szczególne podziękowania dla wszystkich tych, którzy przez ostatnie 9 miesięcy musieli zmagać się naszą nieobecnością, kiedy byliśmy potrzebni, z naszym oddaleniem, kiedy technologia zawodziła i ciężko było się z nami komunikować oraz z tym, co najtrudniejsze – obawą o nas, kiedy tęsknota brała górę.


***



It's time we closed the composition frame and answered the first question. We're going to be honest – the working name of our blog, slightly too long, caused us a lot of hassle – how many times didn't we dream of having a shorter name, easier to dictate or remember!

We set out searching for a lead theme, word or sentence that would sum up those almost 9 months. We heard them more or less 1/3 of the way, when, while working at reception in Casa del Pueblo in Esquel, we were struggling with the terrible organisation of the tourist information and the transport in Patagonia. One day one of the more patient visitors commented on the situation with a patagonian saying 'todo posible, nada seguro' – 'everything possible, nothing for sure.'

To start with it was only a joke, a life ring we would throw overboard, when tension rose among travellers tired of uncertainty. With time those four words changed their role, they grew in our eyes and became a kind of timeless and locationless truth that proved to work both in the most beautiful and the most difficult moments of our journey.

So we repeated 'todo posible, nada seguro' when with our hearts pounding (and it's not literary exaggeration!) we watched killer whales emerge from the ocean at the Valdes peninsula, but also when on the bus from Uyuni to Potosi we were wondering whether our bagpacks attached to the roof would make it to our destination (they did). When we encountered incredible hospitality from people we'd only just met, and when our stomachs, timetables or road protests forced us to change our plans.

Now, 9 months and 4 days from the moment we landed in Salvador de Bahia, we're starting up in a new place, in a modest yet charming city in the north of Spain, with the Cantabrian Bay on one side and The Picos de Europa on the other. Ahead of us a big unknown, much bigger then the one we were shaking about on our way to Brazil.

We're not planning to change the habit we acquired when travelling – every morning we repeat to ourselves that one sentence. Pessimists might look at it sceptically, focusing on the last two words. But for us 'nada seguro' is just as positive as 'todo posible' – it motivates us to appreciate what we have and categorically prohibits us from wasting time on unimportant things. Nothing is sure, but everything possible. Everything is possible, because there is nothing sure. Uncertainty is the twin sister of possibility. Patagonia is at its most beautiful where you can't count on the comforts of civilisation. We can spread our sails only once our feet lose touch with the sea bottom. You pay for possibilities by accepting the fear of failure and uncertainty.

***

Thank you: we would like to thank all people who helped us make our journey – our friends in Brazil, Uruguay, Argentina and Chile. We also want to thank our readers, who always encouraged us to keep our blog going. Special thanks to all those who during the last 9 months had to deal with our absence when we were needed, with the distance when technology failed and it was hard to communicate with us and with the most difficult thing – worries about us when missing us got too much.





Thursday 24 May 2012

Mate, mate, mate...


Ostatnie zdjęcie, które zrobiliśmy w Argentynie, to Dawid pijący mate. A to dwa pierwsze zdjęcia, które zrobiliśmy po powrocie do Urugwaju:

***

The last picture we took in Argentina was of David drinking mate. And these are the first two pictures we took upon returning to Uruguay:





Tuesday 22 May 2012

Ostatnie zdjęcie z Argentyny/ The last picture from Argentina

Cordoba. Spacerujemy po targu staroci. To nasz ostatni wieczór w Argentynie. Atmosfera jakby przedświąteczna – robi się ciemno około 18-tej, jest trochę zimno, w drzewach wiatr, w powietrzu deszcz. Za kilka pesos można na rogu kupić ciepłe jeszcze placki chlebowe, za 15 dwie sztuki salami, za 30 winylową płytę ze starym tango. Praktycznie wszyscy straganiarze popijają mate, owinięci szalikami. Robimy ostatnie zdjęcie i kupujemy ostatnią butelkę argentyńskiego wina. I już.

***

Cordoba. We are strolling around a flea market. It's our last evening in Argentina. The atmosphere is a bit Christmas-like - it gets dark around 6 p.m., it's a little cold, there is wind in the trees and rain in the air. For a few pesos you can get still warm bread... at the corner, for 15, two pieces of salami, for 30 an LP with some old tango. Practically all sellers are sipping mate, wrapped up in scarves. We take the last picture and we buy the last bottle of Argentinian wine. And that's it.

Friday 11 May 2012

Bienvenidos a la Quiaca!

Witajcie! Witajcie z powrotem! Bienvenidos w naszym wielkim, pięknym kraju zakochanym w sobie. Witajcie i rozgośćcie się po raz kolejny, niech wam u nas będzie lżej, łatwiej, niż u naszych dzikich sąsiadów, dumnych bez powodu, wrogów odwiecznych, przyjaciół na chwile. Witajcie i zróbcie użytek z nabytej zawczasu wiedzy, niech nic was już nie dziwi, znacie już nas przecież, zjedliście z nami po 100 kilo mięsa, wypiliście po100 litrów mate. Rozgośćcie się na antypodach ukochanej przez was Ziemi Ognistej. Niech was zachwycają kaktusy, tak jak tam zachwycały was drzewa-flagi, szukajcie wzrokiem lam, tak jak tam szukaliście guanaco. Bienvenidos po drugiej stronie lustra. Oby cuda tych światów nigdy nie zapadły się w podłodze waszej pamięci.

***

Welcome! Welcome back! Bienvenidos to our enoromous, beautiful country in love with itself. Welcome and make yourselves at home once again, may it be lighter, easier for you here than at our wild neighbours', proud for no reason, our eternal enemies, our momentary friends. Welcome and make use of the knowledge you gained beforehand, may nothing strike you as strange, after all you know us, you have eaten with us 100 kilograms of meat, you have drunk with us 100 litres of mate. Make yourselves at home at the antipodes of your beloved Tierra del Fuego. May cacti amaze you like flag trees did, search the disantce for lamas like you did for guanacos. Bienvenidos to the other side of the mirror. May the wonders of these worlds never fall through the floor of your memory.






Tuesday 8 May 2012

Thoughts from Bolivia/ Myśli z Boliwii

When we reached San Pedro de Atacama in northern Chile we weren't quite sure which route we were going to follow: east into northern Argentina or farther north into southern Bolivia. While walking around the charming town we became almost sure that given time restrictions and the size of Bolivia, we would leave visiting this country until another journey. And yet, within an hour we not only had tickets for a 3-day trip across the Bolivian side of the Andes, but also 400 bolivianos and a little bag of coca leaves, supposed to help us fight altitude sickness.

We ended up spending 10 days in Bolivia, only scratching the surface of this diverse country, just enough to convince ourselves that we will need to go back one day to get to know it better. In the meantime, here are some thoughts and observations from our time there:

If a toilet has a sign 'Don't take a photograph', it's not beacuse it's extremely clean. The majority of city buses are Japanese, still covered in Japanese characters. And they have names, for example: The Blue Danube, Bad Boy, The Cart of Forgetting. Women carry everything from bikes to babies on their backs, wrapped in a kind of blanket, folded in a special way and tied at their chests. If you think that to sell meat or fish you must have a refrigirator, don't go to Bolivia. Llama is a holy and shy animal. The meat contains no cholestorole and it tastes good. You don't see many people smoking, but there are plenty of people chewing coca leaves. About altitude sickness: it is unpredictable, everybody reacts differently, but the general consesus is it resembles a huge hangover. About thin air: at 4000 metres having a shower is exhausting. If you drop something, think twice whether you really need it. At 4,5000 metres, we couldn't sleep – you're lying in bed, your eyes closed, no movements for an hour and you feel as if you had just run 5 km. Bolivia seems to have the most aesthetically pleasing aspects of the past (traditional fabrics, garments, etc) and the tackiest examples of the present (cheap Asian decorations, nude calendars from the 80's hanging up everywhere and the worst of Latin pop music). They toot their horns before every crossroads, just in case. It is also a country where you can drive on either side of the road. Bolivian Spanish sounds like a mix of Catalan and one of the indigenous languages. No one is really sure about anything – the bus company is not sure how much the bus ticket is, the receptionist doesn't know if there are rooms available, no one is sure if it is possible to cross the border, if you buy a bus ticket for 19:00 with one company, you will probably leave at 20:30 with another company, if you order a taxi, it will most likely never arrive, that is if it was ever ordered in the first place – in general there is a lot of confusion. If you ask, you never get 'I don't know' for an answer, you're more likely to hear 'it depends' or 'be patient, this is Bolivia'.

 So was it worth it? Yes. Was it difficult? Yes. But that's why you travel. As a certain French girl put it: it's an experience.

***

Kiedy dotarliśmy do San Pedro de Atacama w północnym Chile, nie byliśmy do końca pewni, którą trasą pojedziemy dalej: na wschód do północnej Argentyny czy dalej na północ do południowej Boliwii. Spacerując po uroczym miasteczku niemalże osiągnęliśmy pewność, że z powodu ograniczenia czasowego i rozmiaru Boliwii, pozostawimy zwiedzenie tego kraju na kolejną podróż. A jednak, tylko godzinę później, nie tylko mieliśmy bilety na trzydniową przeprawę przez boliwijskie Andy, ale także 400 bolivianos i małą torebkę liści coci, które podobno miały nam pomóc poradzić sobie z chorobą wysokościową.

W końcu spędziliśmy w Boliwii 10 dni, jedynie uchylając rąbka tego różnorodnego kraju, ale na tyle by przekonać się, że będziemy musieli kiedyś tu powrócić, żeby poznać go lepiej. W międzyczasie, oto kilka myśli i obserwacji z naszego czasu w Boliwii:

Jeśli w toalecie wisi znak „Nie robić zdjęć”, to nie dlatego, że jest wyjątkowo czysta. Większość miejskich autobusów jest japońska, wciąż pokryta japońskim pismem. No i autobusy mają imiona, na przykład: Niebieski Dunaj, Niegrzeczny Chłopiec, Wóz Zapomnienia. Kobiety noszą wszystko od rowerów po dzieci na plecach, zawinięte w coś rodzaju koca, złożonego w specjalny sposób i przewiązanego na klatce piersiowej. Jeśli uważasz, że do sprzedaży mięsa czy ryb potrzebna jest lodówka, nie jedź do Boliwii. Lama to zwierzę święte i nieśmiałe. Mięso llamy nie zawiera cholesterolu i dobrze smakuje. Nie widuje się wielu palaczy, ale mnóstwo ludzi żuje liście coci. O chorobie wysokościowej: jest nieprzewidywalna, każdy reaguje inaczej, ale ogólny consensus jest taki, że przypomina wielkiego kaca. O rzadzkim powietrzu: na 4000 metrów prysznic jest wyczerpujący. Jeśli coś upuścisz, zastanów się dobrze, czy na pewno jest ci to potrzebne. Na 4,500 metrów nie mogliśmy spać – leżysz w łóżku, oczy zamknięte, bezruch od godziny, a czujesz się jakbyś właśnie przebiegł 5 km. Boliwia wydaje się mieć estetycznie najprzyjemniejsze aspekty przeszłości (tkaniny, stroje) i najbardziej kiczowate przykłady z teraźniejszości (tanie azjatyckie dekoracje, wszędzie wiszące rozbierane kalendarze z lat 80-tych i najgorszy latynoski pop). Dają po klaksonach przed każdym skrzyżowaniem, na wszelki wypadek. Jest to także kraj, gdzie można jechać po obu stronach drogi. Hiszpański w Boliwii brzmi jak kataloński wymieszany z jednym z rdzennych języków. Nikt nie jest niczego pewien – linie autobusowe nie wiedzą, ile kosztuje bilet, recepcjonistka nie jest pewna, czy ma wolny pokój, nikt nie wie, czy da się przekroczyć granicę, jeśli kupisz bilet autobusowy na 19:00 danych linii, to najprawdopodobniej odjedziesz o 20:30 innymi liniami, jeśli zamówisz taksówkę, najpewniej nie pojawi się, to jest jeśli najpierw w ogóle uwzględniono zamówienie – ogólnie sporo jest zamieszania. Jeśli zapytasz o coś, nigdy nie usłyszysz „nie wiem” w odpowiedzi, masz większe szanse dostać „to zależy” lub „cierpliwości, to jest Boliwia”, za odpowiedź.

Czy było więc warto? Tak. Czy było trudno? Tak. Ale to po to się podróżuje. Jakby to ujęła pewna Francuzka: to doświadczenie.

                                        

Thursday 19 April 2012

W pewnym mało znanym mieście nad Pacyfikiem.../ In a little known city by the Pacific...

Podróż dzieli się na różne czasy. Jest czas akcji i zachwytów, czas mocnych wrażeń. To czas piękna po brzegi, obcowania ze zwierzętami, pływania w oceanie i wzdłuż dzikich rzek, tango i wina. Wtedy robi się zdjęcia i mówi się, że to właśnie po to przyjechaliśmy. Po unikalne wrażenia, po zachwyt, po pływanie w innej kulturze.
Jest także czas sricte podróżny. Składają się na niego wszystkie przebyte kilometry. To czas autobusów i dworców autobusowych. Czas czekania. Ten czas to jedna z opłat jaką uiszczamy za czas zachwytu i zasługuje na odrębną opowieść.
Ale jest też czas po prostu bycia. Jeśli czas zachwytów jest poezją, czas podróżny formą, to czas po prosty bycia jest prozą podróży. To czas prania, czas odsypiana wszelkich szaleństw i tych setek, tysięcy kilometrów bez łóżka. Czas gotowania, a nie tylko robienia kanapek. Czas spacerów bez mapy i bez celu po okolicy gdzie nie ma nic do zobaczenia. Czas rozmów o rzeczach ważnych i nie, przerywanych naturalną ciszą. Czas wracania do tej samej kawiarni trzy dni z rzędu, bo dają tam dobrą kawę i można ze stolika przy oknie patrzeć na ludzi.
Tak właśnie spędziliśmy trzy dni w La Serena, średniej wielkości mieście nad Pacyfikiem, gdzie kiedyś działo się dużo, a dziś nie dzieje się prawie nic, zwłaszcza teraz, poza wakacyjnym sezonem, kiedy baseny łypią na ludzi smutnymi oczami, a mieszkania dla turystów wypełniają się kurzem. Ale kto wie, może się okazać, że czas spędzony tutaj okaże się ważniejszy niż orki, lodowce, taniec i inne fajerwerki.


***



A journey is divided into different times. There is the time of action and rapture, the time of strong impressions. It is a time of overflowing beauty, time spent close to animals, of swimming in the ocean and down wild rivers, time of tango and wine. That is when you take pictures and say 'that is what we came here for'. For unique experiences, for awe, to swim in a different culture.
There is also a strictly travelling time. It is made up of all the covered kilometers. It is a time of buses and bus stations. A time for of waiting. This time is one of the many fees we pay for the time of rapture and it deserves a separate story.
But there is also a time of simply being. If the time of rapture is poetry, the time of travelling the form, then the time of simply being is the prose of a journey. It is the time of washing your clothes, time of getting back the sleep lost on fun and hundreds, thousands of kilometers without a bed. Time of cooking and not just making sandwiches. Time of walks without a map or aim where there is nothing to see. Time of conversations about important and unimportant things, broken up by natural silence. Time of going back to the same cafe three days in a row because they serve good coffee and you can watch people from a table at the window.
This is how we spent three days in La Serena, a mid-size city at the Pacific, where back in the days a lot of things were happening and today hardly anything at all takes places, especially now, out of the summer season, when swimming-pools glare at people with their sad eyes and tourist flats are filling up with dust.
But who knows, the time we spent here might turn out to be more important than orcas, glaciers, dance and other fireworks.














Wednesday 18 April 2012

Santiago po raz drugi/ Santiago revisited

Z Mendozy (patrz: slajdy po prawej) pojechaliśmy do Santiago. Po raz drugi w trakcie podróży powróciliśmy do tego samego miejsca. Może to strata, może mogliśmy zobaczyć coś nowego, innego, może nie ma sensu deptać po własnych śladach. Wątpliwości. Decyzje do podjęcia na każdym kroku.
Już w momencie odebrnia plecaków z bagażnika zrozumieliśmy, że powrót do wcześniej odwiedzonego miejsca daje przewagę. Wiesz, gdzie iść, wiesz, że łazienka na dworcu to nie kantor (trudno uwierzyć, że ktoś może się tak pomylić, ale widzieliśmy to na własne oczy) wiesz, ile mniej więcej będzie kosztować taksówka i którędy powinna jechać. Nie musisz się spieszyć, żeby wszystko zobaczyć. Masz jasny i dobrze przemyślany plan. I na dodatek masz być może jedną na sto okazję, żeby naprawić błędy poprzedniej wizyty.
Nie mieliśmy wątpliwości. Wykorzystaliśmy szansę – poszliśmy na mecz, spotkaliśmy się z ludźmi poznanymi w Patagonii, którzy tak jak my zawędrowali do chilijskiej stolicy, zjedliśmy lunch w autentycznej japońskiej restauracji, obejrzeliśmy dom Pabla Nerudy 'La Chascona'. Wystarczy. No i mieliśmy wielkie szczęście – po raz kolejny doświadczyliśmy cudu gościnności. To dlatego w niedzielę zamiast iść do Muzeum Praw Człowieka, spędziliśmy cały dzień z miejscową rodziną. Zjedliśmy pyszny domowy obiad i zdobyliśmy bezcenny wgląd w życie 'Santiaginos'. Tego nie da się kupić w biurze turystycznym. A muzeum? Cóż, podobno jest świetne, ale będzie musiało zaczekać do trzeciego razu...

***

From Mendoza (see slideshow on the right) we went to Santiago. For the second time on the journey we returned to the same place. Maybe it's a waste, maybe we could have seen something new, something different, maybe there's no point tredding on your own footsteps. Doubts. Decisions to be made at every step.
We realised that going back to a place visited earlier gives you an advantage as soon as we picked up our backpacks. You know where to go, you know that the toilet at the bus station is not an exchange point (it's hard to believe someone could make such a mistake, but we saw it with our own eyes), you know how much more or less the taxi will cost and what route it should take. You don't need to rush to see everything. You have a clear and well though-out plan. And what is more you get a one-in-a-hundred opportunity to undo the mistakes of the previous visit.
We had no doubts. We took our chance – we went to a football game, we met up with people we met in Patagonia who just like us made their way to the Chilean capital, we had lunch in an authentic Japanese restaurant, we saw Pablo Neruda's house 'La Chascona'. It's enough. And we had great luck – yet another time we experienced the miracle of hospitality. That's why on Sunday instead of heading for the Museum of Human Rights we spent the day with a local family. We had a delicious homemade lunch and we got a priceless insight into the life of the 'Santiaginos'. You can't get that in a tourist agency. And the museum? Well, apparently it's great, but it will have to wait until the third time...


David, Amelia, Cristobal and Gabriel. MUCHAS GRACIAS POR TODO!


Ivan, the owner of Ventana Sur Hostel made a delicious asado./ Ivan, właściciel Ventana Sur Hostel, zrobił przepyszne asado.


Before the game at the Colo Colo stadium./ Przed meczem, w tle stadion Colo Colo.




Rodrigo, took us not only to see the football game and his family (first picture) but also to try the local version of a hot dog. The sausage is there, but it takes time to get to it through a heap of avocado./ Rodrigo zabrał nas nie tylko na mecz i do domu swojej rodziny (pierwsze zdjęcie), ale także na lokalną wersję hotdoga. Jest w nim kiełbaska, ale potrzeba czasu, żeby do niej dotrzeć przez górę awokado.




Neruda is watching./ Neruda patrzy.



With Yu-Hsin, our friend from Taiwan that we met in Patagonia, after a huge Japanese lunch./ Z Yu-Hsin, naszą znajomą z Tajwany poznaną w Patagonii, zaraz po olbrzymim japońskim lunchu.

Tuesday 10 April 2012

Pa pa... Patagonia!/ Bye bye... Patagonia!

Zimny oddech gór na karku, dziki wiatr wzbijający w powietrze letni kurz, fakt, że mamy już bilet powrotny, a w naszej głowie rosną jak na drożdżach plany i pomysły popowrotne – wszystko to pomogło nam wydostać się z patagońskich sideł.
Wyjechaliśmy jednoznacznie – jeden ruch na szachownicy i jesteśmy 24 godziny dalej. Nie chcieliśmy przedłużać tego pożegniania. Raz, dwa, trzy, znikamy! Raz, dwa, trzy, czasu nie mamy... na smutek, na wątpliwości, na żal, że patagońskie lato takie krótkie. Raz, dwa, trzy, pa pa...


***


The cold breath of the mountains on the back of our necks, wild wind unsettling the summer dust, the fact that now we have a return ticket and that after-return ideas grow as if on yeast in our heads – all this has helped us get out of the patagonian trap.
We left in a straightforward manner – one move on the chessboard and we are 24 hours farther away. We didn't want to make this goodbye a long one. One, two, three, off we go! One, two, three, we have no time... for sadness, for doubts, for regrets that the patagonian summer is so short. One, two, three, bye, bye...

Friday 30 March 2012

How to put up a tent/ Jak rozbić namiot

Step One: Find a good spot
Pierwszy krok: znaleźć dobre miejsce





Step two: Lay out the inner-sheet

Drugi krok: rozłożyć wewnętrzną część namiotu



Step three: put the poles in the inner-sheet


Trzeci krok: ulokować pałąki


Step four: Fasten the tent to the ground using pegs


Czwarty krok: przymocować namiot do podłoża za pomocą śledzi


Step five: Look out the outer-sheet of the tent


Piąty krok: wyjąć tropik


Step six: Attach the outer-sheet and fasten the tent to the ground using ropes
Szósty krok: przymocować tropik i namiot używając linek


Step Seven: Relax
Siódmy krok: luzik



















Friday 9 March 2012

Los Antiguos - Esquel

Pobudka o 2 nad ranem, wkładasz buty, po cichu zakładasz plecak, wychodzisz w noc i nie do końca jeszcze pustymi ulicami maszerujesz na dworzec. Dołączasz się do tych, którzy zamiast łóżka na kilka godzin wybrali koczowanie na dworcu. Większość śpi, czyta lub słucha muzyki, ale są i tacy, którzy kłócą się, namiętnie rysują lub uważnie studiują przewodniki i mapy. Wsiadamy do autobusu i dobrze wiedząc co nas czeka, upewniamy się, że śpimy zanim skończy się asfalt.
Kiedy budzimy się rano, droga jak okiem sięgnać to szary kurz i kamienie. Jeśli pojawia się asfalt, to tylko na chwilę, ledwo się człowiek ucieszy, a znowu zaczyna się jazda jak po tarce do prania.
Po południu dojeżdżamy do Los Antiguos – Stolicy Czereśni. W lutym, odpowiedniku europejskiego sierpnia, rzecz jasna czereśni już brak, ale są za to gruszki, morele i śliwki, a z nich dżemy i konfitury, nalewki i likiery. Chodziliśmy po sadach owocowych wśród wysokich szumiących topoli, których misją jest ochrona sadów przed wiatrem, przyglądaliśmy się grządkom pełnych kwiatów. Gdzieś między gruszą a jabłonią olśniło mnie i zrozumiałam, dlaczego tak dobrze mi w tym owocowym raju – wróciły do mnie wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, kiedy od wczesnej wiosny, poprzez długie lato szkolnych wakacji aż po złotą jesień spędzałam wolne chwile pod opieką babci i dziadka. Żeby dotrzeć na ich działkę musiałam przejść przez tylko jedną ulicę, potem liczyć na to, że furtka nie będzie zamknięta na klucz – i już byłam u siebie, wśród drzew najpierw pięknych od kwiatów a potem ciężkich od owoców, wśród równo wytyczonych grządek, źródła najróżniejszych pyszności, od rzodkiewek po ogórki. I pomyśleć, że tak daleko od ulicy Łagodnej w Bielsku-Białej istnieje miejsce tak podobne, tak bliskie...
Odjechaliśmy z Los Antiguos właśnie z takim owocowo-sentymentalnym posmakiem w ustach... Kolejny przystanek, Esquel, to już część trochę innej historii. Za nami notorycznie sławny odcinek Ruta 40. Przed nami wczesna jesień w zwyczajnym patagońskim miasteczku.

***

You wake up at 2 a.m., put on your boots, quietly pick up the backpack, you go out into the night and march to the bus station along still lively streets. You join those who instead of a few hours in bed chose to wait at the station. The majority sleep, read or listen to music, but there are also those who argue, draw passionately or attentively study maps and guidebooks. We get on the bus and knowing very well what awaits us, we make sure we are asleep before the tarmac finishes.
When we wake up in the morning, the road is just dust and stones as far as the eye can see. If tarmac appears, it is only for a moment, the moment you start feeling happy about it and then the ride on a washboards starts again. In the afternoon we reach Los Antiguos – The Cherry Capital. In February, the equivalent of the European August, there are no more cherries left, but instead there are pears, apricots and plums, and out of them jam and marmelade, infusions and liquor. We walked through fruit orchards among tall rustling poplar trees whose job it is to protect the orchards from wind, we looked at flower beds in bloom. Somewhere between the pear and the apple tree it dawned on me why I felt so good in that fruit paradise – memories from my early childhood came back to me, the time when from early spring, throughout the long school summer holidays until the golden autumn I would spend my free time with my grandma and granpa. To get to their alotment I only needed to cross one street and then hope that the gate won't be locked – and there I was in my own world, among trees first beautiful with flowers and then heavy with fruit, among evenly marked garden patches, the source of a variety of delicacies, from raddish till cucumbers. And just think, so far from Łagodna street in Bielsko-Biała there is such a similar, homely place...
We left Los Antiguos with this fruity-sentimental taste in our mouths... The next stop, Esquel, is a part of another story. Behind us a notoriously famous stretch of Ruta 40. Ahead of us early autumn in a very normal patagonian town.






Sunday 4 March 2012

El Chaltén - Los Antiguos

El Chaltén, górska stolica Argentyny, przywitała nas wiatrem. To nic dziwnego – El Chaltén to baza do wypadów nie tylko na wspinaczkę na Fitz Roy, najbardziej pożądany szczyt argentyńskiej Patagonii, ale także do ekspedycji na pole lodowe. Za spędzenie 8 dni w lodowym świecie i glorię powrotu z niego trzeba słono zapłacić - w amerykańskich dolarach i własnym pocie. Powodem są nieprzewidywalne warunki pogodowe, ładunek 25 kilogramów na plecach, bardzo realne ryzyko hipotermii, fizyczne i psychiczne wycieńczenie. Ale El Chaltén to także miejsce szczodre – jedno z niewielu miejsc, gdzie nie trzeba płacić za wstęp do parku narodowego i gdzie bez ekstremalnego wysiłku można zbliżyć się do świata naturalnego o wyjątkowej urodzie. Nasza mini wyprawa w góry trwała 6 godzin, zaczęła się w deszczu, skończyła w słońcu i przepełniła nas energią silniejszą od zmęczonych nóg. Czuliśmy się podczas tej wyprawy szczęśliwcami – szliśmy sami przez antyczny las pełen drzew porośniętych zielonym włosiem, powyginanych przez czas i lodowe wiatry, staliśmy sami przed wstęgą lodowca, patrzyliśmy jak lód spływa z gór, tnąc skały jak nożem, jak przeradza się w polodowcowe jezioro, a ono z kolei w rzekę miętowego koloru. Fitz Roy, przez rdzennych mieszkańców Tehuelche nazwany właśnie Chaltén, czyli dymiąca góra, po kilku godzinach nieśmiałości za chmurą odsłonił się w końcu cały przed nami. Słuchaliśmy eksplozji lodu – dochodziły do nas zza ostrych szczytów, pomnożone echem. Piliśmy z rzeki, której woda dopiero co uwolniła się z lodowca po setkach jeśli nie tysiącach lat niewoli... Patrzyliśmy na dolinę stworzoną przez lodowiec, jak na dłoni było widać ślady lodowego dramatu, który się tu rozegrał.
El Chaltén zaczarował nas. Następnego dnia wypiliśmy po małym kieliszku likieru z calafate. Dla pewności. I ruszyliśmy dalej, w górę Ruta 40, dobrowolnie oddaliśmy się w ręce patagońskich stepów.

***

El Chaltén, the mountain capital of Argetina, welcomed us with wind. There is nothing strange about it – El Chaltén is not only the base for climbing Fitz Roy, the most coveted peak of Argentinian Patagonia, but also for expeditions to the Ice Field. For spending 8 days in the ice world you need to pay through the nose – in American dollars and your own sweat. The reasons are unpredictable weather conditions, a 25-kilogram load on your back, a very high risk of hypothermia, physical and mental exhaustion. But El Chaltén is also a generous place – one of the very few places where you don't have to pay to enter a national park and where without extreme effort you can come close to a world of exceptional beauty. Our mini expedition to the mountains lasted 6 hours, started in pouring rain, finished in the sun and filled us with energy stronger than tired legs. We felt really lucky during this hike – we walked alone through an ancient forest full of trees grown over by green hair, warped by time and icy winds, we stood alone in front of the glacier, we watched the ice come down from the mountains, watched it cut the rocks like a knife, then become a glacial lake and in turn a peppermint-couloured river. Fitz Roy, called El Chaltén (the smoking mountain) by the indigenous Tehuelche community, after a hew hours of shyness and hiding behind a cloud, showed all its splendour to us in the end. We listened to ice explosions - they were reaching us from beyond the mountains, multiplied by echo. We drank from a river whose waters broke free from the glacier after hundreds if not thousands of years of captivity. We looked at a valley created by the glacier, with our bare eyes we could see the signs of the ice drama that had taken place here.
El Chaltén cast a spell on us.The next day we had a wee glass of calafate liquor each. Just in case. And then we moved on, up Ruta 40, voluntarily handing ourselves in to the patagonian steppes.










Saturday 3 March 2012

El Calafate – El Chaltén

Calafate to patagońska jagoda. Legenda głosi, że kto raz jej skosztuje, powróci do Patagonii. Zamiast wrzucania monety do fontany jest więc jedzenie lodów i kosztowanie likieru o smaku calafate.
El Calafate to także patagońska mekka turtystów. Przyciąga ich w tysiącach olbrzymi, wciąż rosnący lodowiec Perito Moreno. Spływa on z Południowego Lądolodu Patagońskiego, trzeciego co do wielkości na świecie i największego poza kołami podbiegunowymi.
Pielgrzymka do lodowca jest jedną z tych rzeczy, które MUSISZ zrobić. Przewodniki, turyści, wszelkie źródła właśnie tak to ujmują. MUSISZ. Ale czyż nie wolności szukamy w Patagonii? Czyż nie po to tu przyjechaliśmy, żeby NIE musieć?
Poważnie myśleliśmy o tym, żeby El Calafate ominąć. Widzieliśmy inne lodowce, niedostępne tłumom, magiczne. Ale Patagonia rządzi się swoimi prawami i, przede wszystkim, często wybiera za ciebie. Tak było tym razem – El Calafate jest logicznym i naturalnym przystankiem dla tych, którzy wydostali się już z Ziemi Ognistej i chcą piąć się dalej na północ.
Kiedy staliśmy przed lodowcem, słuchając jego trzaskającego oddechu, czując jego chłód i chłonąc jego piękno, poczuliśmy wdzięczność za to zrządzenie dróg i dystansów. Byliśmy prawie sam na sam z olbrzymem przez niecałą godzinę i będzie to jedna z tych godzin, które utkwią nam w pamięci jako niepowtarzalne, przepiękne, nadające sens całej podróży.
Potem przybyły chmary turystów, zaczęli krzyczeć, śmiać się zbyt głośno i nie było już słychać jak rośnie prastary jęzor lodu. Taka właśnie jest cena tego wszechobecnego „MUSISZ”.

***

Calafate is a patagonian berry. The legend has it that if you try it once, you will return to Patagonia. Instead of throwing a coin into a fountain you eat calafate flavoured ice cream or liquour.
El Calafate is also the patagonian Mecca for tourists. They are drawn there by the thousand by the constantly growing Perito Moreno glacier. It cascades from the Southern Patagonian Ice Field, the third largest in the world and the largest outside the polar circles.
The pilgrimage to the glacier is oneof the things you HAVE TO do. Guidebooks, tourists, all sources put it exactly like this. YOU HAVE TO. But aren't we looking for freedom in Patagonia? Didn't we come here exactly NOT to have to?
We were seriously thinking of skipping El Calafate. We had seen other glaciers, unaccesible to crowds, magical. But Patagonia governs by its own laws and, more than anything, chooses for you. That's what happened this time – El Calafate is a logical and natural stop for those who got out of Tierra del Fuego and want to make their way up north.
When we were standing in front of the glacier, listening to its cracking breath, feeling its cold and absorbing its beauty, we felt gratitude for this combination of roads and distances. We were alone with the giant for just under an hour and it will be one of the hours that will stick in our memories as unique, sublime, filling the whole journey with meaning.
Then hoards of tourists arrived, they started shouting, laughing too loud and you could no longer hear the ancient tongue of ice grow. This is the price of the everpresent HAVE TO.








Thursday 1 March 2012

Ushuaia - El Calafate

Ushuaia było dla nas od początku miejscem symbolicznym, miejscem gdzie koniecznie chcieliśmy dojechać. Kilka dni, które tam spędziliśmy,zapamiętaliśmy jako punkt kulminacyjny, jako moment przełomowy. Podczas spaceru wzdluż lokalnej plaży zatrzymaliśmy się nad Kanałem Beagle, żeby spojrzeć na góry po jego drugiej stronie i oboje poczuliśmy to samo – że jeśli do tej pory nasza podróż była wspinaczką, to teraz będzie schodzeniem w dół.
Ograniczeni przez deszcz, wiatr i śnieg, zamiast zwiedzać góry i szukać lodowców, poszliśmy na mecz piłki nożnej (Juventud del Sur vs Camioneros) i rozegraliśmy mały turniej tenisa stołowego, wspominając jednocześnie minione etapy naszej podróży, zaczynając od tropikalnego Salvadoru.
A potem znowu, o 3 nad ranem wsiedliśmy w autobus, który tą samą trasą, przez szutr, nicość, granicę, cieśninę (tak, znowu jedliśmy hotdogi!), bez wentylacji, zawiózł nas do Rio Gallegos, gdzie po kilku godzinach czekania na dworcu, wsiedliśmy w kolejny autobus, w stronę El Calafate. W połowie tej planowo krótkiej, bo tylko trzygodzinnej części podróży, wpadliśmy w sidła patagońskiej czasoprzestrzeni i psssst..... złapaliśmy gumę. Kierowca nie miał lewarka, musiał czekać, aż pustkowie wypluje jakiś samochód.
Dojechaliśmy na miejsce w sumie po 24 godzinach, zrozumiawszy, że znacznie trudniej jest opuścić koniec świata, niż do niego dotrzeć.

***

Ushuaia has been a symbolical place since the very beginning, a place that we wanted to reach without fail. We remembered the few days we spent there as a culminating point, a decisive moment. During a walk along the local beach we stopped at the Beagle Channel in order to look at the mountains on the other side and we both felt the same – that if our journey has been a climb up until now, then it will be a descend from now on.
Limited by rain, wind and snow, instead of going to the mountains and looking for glaciers, we went to a football game (Juventud del Sur vs Camioneros) and played out a wee table tenis tournament, simoultanously recalling the past stages of our trip, starting with tropical Salvador.
And then again, at 3 in the morning we got on a bus that took us down the same route, through dirt, nothingness, the boarder, the Strait (yes, we had hotdogs again!), without ventilation, all the way to Rio Gallegos, where after a few hours' wait at the station we got on another bus, heading for El Calafate. Halfway through this scheduled 3-hour journey, we fell into the noose of patagonian timespace and psss... we caught a puncture. The driver didn't have a jack and had to wait until the wilderness would spit out a car.
We reached our destination after 24 hours in total, having understood that it is much more difficult to leave the end of the world than to reach it.