Wednesday 30 November 2011

Dziennik argentyński, 4/ The Argentinian diary, 4

Potwierdzamy! Istnieją: latające karaluchy, ulice szerokie na 13 pasów w jedną stronę, długie na ponad 10 tysięcy numerów, działające lodówki z lat 50-tych, syfony z grubego szkła w kolorach morskiej wody z lat jeszcze wcześniejszych, ludzie niewidomi na swych pupilków sprawy na chodnik upuszczone, ludzie, którzy UDAJĄ, że te sprawy zamierzają podnieść (nawet macają kieszenie spodni w poszukiwaniu woreczków!), ale tylko udają (bo jak tylko przestajemy patrzeć, oni przestają widzieć), gorące wiatry niosące chilijski pył wulkaniczny, stare wagony metra z oknami zamykanymi na skórzany rzemień, fałszywe banknoty, kawiarnie stare jak wspomniane kiedyś żółwie, poważne drużyny piłkarskie o mało poważnych nazwach (All Boys, Newell's Old Boys, Nueva Chicago), sklepy z pamiątkami gdzie można kupić czarno-białe zdjęcia martwego Che Guevary i organizujące beckettowskie festiwale niezależne teatry, w których można się napić hojnie napełnionej lampki wina przed spektaklem.


Innym razem być może bardziej intrygująca opowieść o tym, co nie istnieje.


***


We confirm. The following exist: flying cockroaches, streets so wide they have 13 lanes one way and so long their numbers go above ten thousand, working fridges from the 50's, siphon bottles made of thick seawater coloured glass from even earlier years, people blind to the matters dropped by their pets onto the pavement, people who PRETEND they are going to pick them up (they even pat their pockets looking for bags!), but only pretend (because as soon as we stop looking, they stop seeing), hot winds carrying volcanic ash from Chile, old metro trains with windows closed with leather straps, false banknotes, cafes as old as the turtles we once mentioned, serious football teams with not very serious names (All Boys, Newell's Old Boys, Nueva Chicago), souvenir shops where you can buy black-and-white photos of a dead Che Guevara and independent theatres organising Beckett festivals where you can have a generously filled glass of wine right before the show.


Another time we will tell the perhaps more intriguing story about what does not exist.













Tuesday 29 November 2011

Dziennik argentyński, 3/ The Argentinian diary, 3



Tak, tak, za niecały miesiąc święta. Nie trzeba nam przypominać. Tak jak i wy musimy tu znosić kiczowate świąteczne melodie w trakcie zakupów w supermarkecie i czerwono-zielono-złote dekoracje rozwieszane zawsze przedwcześnie, ponaglające, jakbyśmy wcale nie wiedzieli, jak mało czasu nam zostało. Można by popaść w przedświąteczną depresję - tysiące kilometrów, inna hemisfera, a i tu dotarły te święta odarte z czaru dzieciństwa, zamienione bez naszej zgody na Festiwal Kupowania Rzeczy Zupełnie Zbytecznych. Można by pomyśleć, że świat skurczył się zupełnie, że nie ma już ucieczki przed ujednoliceniem.
Ratuje nas pogoda. Tak, tak, za niecały miesiąc święta, a my wciąż w klapkach i szortach, kobiety wyciągają z szaf lniane sukienki, noce są bezsenne zupełnie tak jak tamte madryckie, sierpniowe. No i jeszcze jedno – coś nie zgadza się w wystawach sklepowych. Życzą przechodniom Feliz Fiestas (Wesołych Świąt) i Feliz Primavera (Wesołej Wiosny) zarazem, łącząc świąteczne łańcuchy i kwiaty w dziwacznych kolażach.

A więc jednak jesteśmy po drugiej stronie. Jak dobrze, że nie da się skomercjalizować szerokości geograficznej.

***

Yes, yes, less than a month till Christmas. No need to remind us. Just like you we have to put up with tacky Christmas tunes while doing the shopping at the supermarket and the red-green-golden decorations, always put up too early, rushing us, as if we didn't realise how little time we had left. One could fall into a pre-Christmas depression – thousands of kilometres from home, a different hemisphere and that Christmas stripped of childhood magic, changed without our permission into a Festival of Buying Absolutely Useless Things has made it even here. One could think that the world has shrunk completely, that there is no escape from standardisation anymore.

But we are saved by the weather. Yes, yes, less than a month till Christmas now, and we are wearing flip-flops and shorts, women are taking their linen dresses out of their wardrobes, nights are sleepless just like those August nights in Madrid. And one more thing – there's something wrong about the shop windows. They wish passers-by Feliz Fiestas (Merry Christmas) and Feliz Primavera (Happy Spring) at the same time, combining tinsel and flowers in bizarre collages.

So after all we are on the other side. Just as well you can't commercialise latitude.





















Sunday 20 November 2011

Dziennik argentyński, 2/ The Argentinian diary, 2

Poranny ruch. Centrum Buenos Aires. Sześć pasów w jedną i sześć w drugą stronę. Spojrzenie w prawo, w lewo, zebry brak. Antylopa na brzegu rzeki pełnej krokodyli ma większe szanse na bezpieczne dostanie się na drugą stronę. Nie pozostaje nic jak ujawnić się, przyznać do swojej kondycji turysty (jeśli jeszcze nas nie nie rozszyfrowano).



Wybór pada na businessman'a. To bezpieczna opcja, facet w średnim wieku, pod krawatem, z komórką w jednej i teczką w drugiej ręce. Nazwijmy go Alejandro.



Alejandro idzie szybkim krokiem w tym samym kierunku, co my, więc zamiast cokolwiek tłumaczyć, mówi, żebyśmy do niego dołączyli. Idziemy, przechodzimy przez drogę (nie na pasach, ale Alejandro zna okolicę i i wie jak unikać krokodyli). Potem z własnej woli pomaga nam przejść przez następną. Wywiązuje się rozmowa o Patagonii. Alejandro zachwala tą ziemię obiecaną naszej podróży, a gdy już jesteśmy na miejscu, staje w cieniu drzewa (my pocimy się w szortach, on topi się w garniturze), z teczki wyciąga iPad'a i przez kolejne dziesięć minut, ignorując nieustannie dzwoniącą komórkę, pokazuje nam zdjęcia ze swojej ostatniej patagońskiej wyprawy na ryby. Potem po uścisku dłoni i życzenia powodzenia, i już go nie ma, znika za rogiem.


Patrzymy się na siebie z niedowierzaniem, wcale nie z powodu krystalicznie czystej wody i dziewiczych lasów widzianych na zdjęciach. Alejandro, nierealny jak ryby, które złowił, a jednak prawdziwy.




***



Morning traffic. The centre of Buenos Aires. Six lanes one way and six lanes the other way. A glance to the left, a glane to the right, no zebra crossing. An antilope on the bank of a river full of crocodiles has more chances of safely getting to the other side.



We pick a businessman. It's a safe bet, a middle-aged man, shirt and tie, a mobile phone in one hand and a briefcase in the other. Let's call him Alejandro.



Alejandro is hurriedly walking in the same direction as we are, so instead of explaining anything he just tells us to follow him. We do so and we cross the road (not at a zebra crossing, but Alejandro knows the terrain and how to avoid crocodiles). Then out of his own accord he helps us to cross another street. We start talking about Patagonia. He raves about the promised land of our journey and when we arrive at our destination, he stands in the shade of a tree (we are sweating in shorts, he's melting away in his suit), he takes an iPad out of his briefcase and for the following ten minutes, ignoring the constantly ringing phone, shows us pictures from his last Patagonian fishing trip. Then a handshake and best wishes, and off he goes, disappearing round the corner.



We look at each other with disbelief, not because of the crystal clear water and virgin forests seen in the pictures. Alejandro, unreal like the fish he caught, but true.

Thursday 17 November 2011

Dziennik argentyński, 1/ The Argentinian diary, 1

Są książki i historie, które porywają wyobraźnię od pierwszej strony, od razu jesteś zaplątany w akcję, w dialog, i już nie możesz i nie chcesz się uwolnić, aż zmęczony i lekko oszołomiony doczytasz do ostatniej strony.

Taki właśnie był nasz przyjazd do Buenos Aires. Wpadliśmy prosto w historię, a konkretnie w monolog. Tu potrzebna jest mała dygresja. Pierwsze chwile po przyjeździe, od lotniska/ dworca autobusowego/ portu aż do zamknięcia za sobą drzwi w kolejnym pokoju, to momenty raczej nerwowe. Na plecach plecak, na brzuchu plecak, pod ubraniami ukryte wszystkie rzeczy-nie-do-zgubienia, paszporty, karty, pieniądze, nie wiadomo jak jechać, tam gdzie trzeba jechać, najczęściej tłok, pośpiech tych, co wiedzą, niezdecydowane ruchy tych, co nie, chce się jeść, pić, sikać, nogi lekko zmęczone, oczy naokoło głowy, bo jesteśmy podani jak na widelcu wszelkim chętnym złodziejom, czujesz niepokój i chcesz już być na miejscu, ale nikt nie przyszedł cię odebrać, zaczynasz się pocić, przypominają ci się wszystkie ostrzeżenia, te zasłyszane i te z przewodnika, nie kręcić się niepewnie po stacji, nie zostawiać nigdzie bagażu, nie pozwalać się zaczepiać, uważać na nieuczciwych taksówkarzy.

No właśnie. Taksówka. Nie warto ryzykować publicznego transportu, te pierwsze godziny tak ważne dla twojej przyszłej opinii o tym miejscu. Więc wsiadasz do taksówki i nagle zrzucasz cały ten ciężar, ramiona mogą odpocząć od plecaka no i wszystko jest w rękach kierowcy.

Nasz taksówkarz w Buenos Aires był tą naszą pierwszą stroną. Zaczął od narzekania na korki, ale zaraz potem pocieszył nas mówiąc, że są gorsze rzeczy w życiu, na przykład małżeństwo. Potem gładko przeszedł do wychwalania urody Argentynek będącej owocem wymieszania krwi europejskiej ogólnie, ale z bardzo ważną domieszką krwi polskiej i ukraińskiej. Wyliczył nam w milionach ile jest imigrantów w mieście, potem zbeształ Hiszpanów za to, że nie przyjmują Argentyńczyków z otwartymi ramionami. Następnie dodał, że Urugwaj to owszem, może być, że Chile jest nic nie warte, pomogli Brytyjczykom w czasie wojny o Falklandy, no i poza tym co oni tam takiego mają, że Argentyna jest najlepsza, a zwłaszcza stolica, ale że nigdzie nie ma raju, no bo jak może być raj, jak wszędzie są złodzieje, nawet tutaj, przecież nawet w Szkocji nie jest raj, prawda?... no a nie mówiłem, że wszędzie są złodzieje, nawet tam, ale to nie prawda, że w Buenos Aires wszyscy to złodzieje, nie, nie, nie, nie są śwęci, tu mieszkają dobrzy ludzie, to nie raj, ale prawie.

Wysiedliśmy tak rozbawieni, że zapomnieliśmy o całym stresie, pot wyparował, a głód się trochę opóźnił. Zupełnie te samy objawy, kiedy zaczynasz książkę, która wciąga od pierwszej strony.

***

There are books and stories that capture your imagination from the very first page, straight away you are involved in action, in a dialogue and then you can't and you don't want to free yourself, until tired and slightly overwhelmed you read the last page.

Our arrival in Buenos Aires was just like that. We fell straight into a story, to be precise into a monologue. Here we need a small digression. The first moments after the arrival, from the airport/ bus station/ port until closing behind you the door to yet another room, are rather stressful. You have a backpack on your back, a backpack on your front, underneath your clothes hidden all-the-thing-not-to-be-lost, passports, cards, money, you don't know how to get where you have to get, most of the times it's crowded, those who know the place are in a hurry, those who don't move around aimlessly, you're hungry, thirsty, you want to pee, your legs are a bit tired, your eyes around your head because you're exposed to potential thieves, you feel anxious and you want to be THERE already, but nobody is there to pick you up, you start sweating, you remember all the warnings, the ones you heard and the ones you read in the guidebook, don't idle around the station, don't leave your luggage anywhere, be aware of anyone who approaches you, watch out for dishonest taxi drivers.

That's it. A taxi. Public transport is not worth the risk, those first hours are so important when it comes to your future opinion of the place. So you get into a taxi and suddenly you drop the whole weight, your shoulders can rest and now everything is up to the taxi driver.

Our taxi driver in Buenos Aires was that first page for us. He started by complaining about the traffic jams, but immediately comforted us by saying that there were worse things in life, such as marriage. Then he smoothly moved onto praising the beauty of Argentinian women, a fruit of mixing many types of European blood, but with a very important part of the Polish and Ukrainian ones. He told us in millions how many immigrants there are in the city and he ran down the Spaniards for not welcoming Argentinians with arms wide open whey they emigrate. Then he added that Uruguay is all right, that Chile is pointless, they helped the British during the Falklands war and after all what do they have there, that Argentina is the best, and especially the capital, but that paradise is nowhere to be found, for how can there be paradise, if there are thieves everywhere, even here, even in Scotland there are thieves, aren't there?... didn't I tell you, there are thieves everywhere, even there, but it's not true that in Buenos Aires everybody is a thief, no, no, no, they are not holy, but good people live here, it's not paradise, but almost.

We got out so amused that we had forgotten all the stress, the sweat had evaporated and hunger had gone away (for a while). Exactly the same symptoms as when you start a book that grips you from the very first page.

Wednesday 16 November 2011

A great wee country/ Mały wielki kraj

Two weeks in Uruguay passed like a good two-hour film you don't want to end. We have many stories to tell and even more great memories, but for the moment we will leave you with a few pictures.

ps. Special thanks to Daniela and Roberto for being such good guides.

***

Dwa tygodnie w Urugwaju minęły jak dobry dwugodzinny film, który nie chcesz, żeby się skończył. Mamy wiele historii do opowiedzenia i jeszcze więcej świetnych wspomnień, ale w tej chwili musicie się zadowolić kilkoma zdjęciami.

ps. Szczególne podziękowania dla Danieli i Roberta za to, że byli tak dobrymi przewodnikami.



Tuesday 15 November 2011

Za siedmioma wydmami.../ Behind seven dunes...

Podczas z którejś z rozmów przedpodróżnych wspomnieliśmy, że najlepsze będą te miejsca, o których istnieniu nie mamy jeszcze pojęcia, a które odwiedzimy wiedzeni mapą lub słowem.

Oto jedno z nich. Cabo Polonio. Trafiliśmy tu w zasadzie przypadkiem, ufając radom poznanych Urugwajczyków. Mieliśmy szczęście. Szczęścia nie miał Joseph Polloni, kiedy rozbił się tu statkiem handlowym w 1753. To właśnie z jego nazwiskiem, a nie z Polską, związana jest nazwa cypla.

Magiczne miejsce nie z tego świata. Schowane za bajkowymi siedmioma kilometrami drzew i wydm, chronione przed najeźdźcami symbolicznym szlabanem i budką strażnika oraz jak najbardziej realnym brakiem prądu i internetu. Tu czas wyznaczają wydmy wędrujące z wiatrem i światło latarni równo przecinające przestrzeń co 12 sekund. To miejsce, gdzie nocą gwiazdy i księżyc przeglądają się w oceanie, który wyrzuca na brzeg martwe foki i muszle, abyśmy przypadkiem nie zapomnieli, że nasz czas tutaj jest policzony.

Uciekliśmy ze świata tylko na niecałą dobę. Kilkanaście godzin na innej planecie. Gdyby nie zdjęcia, te zrobione aparatem i te wyryte głęboko w pamięci, łatwo byłoby nas przekonać, że przyśniły nam się te domki rozrzucone po półwyspie jak okruchy po stole, ta sekunda jasności na 12 sekund ciemności i uczennica, która codziennie przemierza wydmy na pace wielkiego jeepa, żeby dotrzeć do szkoły.

***

During one of our pre-travelling conversations we mentioned the fact that the best places will be the ones that we had no idea about yet and that we will visit following the map or somebody's advice.

Here's one of them. Cabo Polonio. We found it practically by accident, trusting the advice of befriended Uruguayans. We were lucky. Josep Polloni, however, was out of luck when he crashed his trade ship here in 1753. It is his name, and not Poland, that the little hamlet's name is linked to.

A magical place out of this world. Hidden away behind fairytale-like seven kilometres of trees and dunes, protected from invaders by a symbolical barrier, a guardian's hut and a very real lack of electricity and internet. Here time is marked by dunes moving with the wind and the light of the lighthouse neatly cutting the space every 12 seconds. It's a place where at night stars and the moon mirror themselves in the ocean, which in turn washes ashore dead seals and shells, in order to remind us that our time here is counted.

We escaped from the world for less than a night and day. A few hours on a different planet. If it weren't for the pictures, those taken with the camera and those rooted deep in our memories it would be easy to convince us that we had dreamed of these wee houses scattered on the peninsula like breadcrumbs on a table, that second of light for every 12 of darkness and the schoolgirl who travels across the dunes every day in the back of a huge four-by-four in order to get to school.


Thursday 10 November 2011

Obrigado Brazil!

In the previous post we talked about our impressions of Brazil, but we deliberately omitted the best thing. Why? Because it deserves a post all to itself: the people. We cannot begin to explain how grateful we are to everybody who helped us, who gave us precious advice, who put us up, who fed us, who kept us safe, who made us feel at home, who showed us the best places, who had pacience for our Spanish version of Portuguese, who tried to explain the things we couldn't understand ourselves. Without them the seven weeks in Brazil would have been completely different and nowhere near as genuine. Brazil has a lot going for it, but its biggest asset is its people who we found to be hospitable, generous, genuinely friendly, warmhearted, intelligent, positive and open-minded. The are a lot of Brazilians who we met and who helped us but whose names we don't know – they all deserve a thank you. And then there are the Brazilians we will never forget and who we really truly hope to see again, be it in Brazil or anywhere else. Here they are, in order of appearance as the trip went on:


-Salvador: Ana Carla and the family, the ones who helped us take our very first steps in Brazil – Elizabeth, Elizete, Nil, Daiana, Salles, Zeilda, Antonio, Isaque, Marinalva, Gil and Yan and of course Barney the Pitbull (for guarding us) and Mel the Sausage Dog (for being the first Brazilian female to fall in love with Jamie)


-Caçapava: Dorival, Marly, Agnes and Val (the heart of the interior!)plus a special thank to Denise without whom our stay in Caçapava would not have been possible


-São Paulo:Silvia and Carla (all that food!), Euan (not quite Brazilian but almost) and Andreza

-Florianopolis:Jefferson (the most un-Brazilian looking Brazilian but a Brazilian all the same)


-Blumenau: Alessandra and Brenda (good luck in Austria)


-Porto Alegre: Roman, Gabriel, Tatiana and Felipe and all the Gremio fans we met there (you made our last day in Brazil one of the best)

There will always be a place in our house for you (even Barney) Muito obrigado a todos por tudo!



***


W poprzednim wpisie pisaliśmy o naszych wrażeniach z Brazylii, jednak celowo ominęliśmy najwspanialszą rzecz. Dlaczego? Ponieważ zasługuje ona na oddzielny wpis: ludzie. Trudno nam nawet zacząć tłumaczyć jak wdzięczni jesteśmy wszystkim, którzy nam pomogli, którzy dali nam bezcenne rady, którzy przyjęli nas u siebie w domu, którzy nas nakarmili, którzy zapewnili nam bezpieczeństwo, którzy sprawili, że czuliśmy się jak w domu, którzy pokazali nam najlepsze miejsca, którzy mieli cierpliwość dla naszej hiszpańskiej wersji portugalskiego, którzy próbowali wytłumaczyć nam to, czego sami nie byliśmy w stanie zrozumieć. Bez nich te siedem tygodni w Brazylii byłyby zupełnie inne i ani odrobinę tak prawdziwe. Brazylia ma wiele plusów, ale jej największym skarbem są ludzie, których znaleźliśmy jako gościnnych, hojnych, naprawdę przyjacielskich, życzliwych, inteligentnych, optymistycznych i otwartych. Spotkaliśmy na naszej drodze wiele osób, które nam pomogły, lecz których imion nie znamy – oni wszyscy zasługują na podziękowania. Poznaliśmy też ludzi, których nie zapomnimy nigdy i których mamy ogromną nadzieję znowu zobaczyć, w Brazylii lub w jakimkolwiek innym miejscu. Oto oni, w kolejności pojawiania się w miarę jak kontynuowaliśmy naszą podróż:

-Salvador: Ana Carla i rodzina, za pomoc w stawianiu pierwszych kroków w Brazylii – Elizabeth, Elizete, Nil, Daiana, Salles, Zeilda, Antonio, Isaque, Marinalva, Gil i Yan i rzecz jasna Barney Pitbull (dzięki za pilnowanie nas) i Mel Jamnik czyli Pies Kiełbasa (za bycie pierwszą Brazylijką, która zakochała się w Jamiem)

-Caçapava: Dorival, Marly, Agnes i Val (serce wnętrza Brazylii) plus specjalne podziękowania dla Denise, bez której nasz pobyt w Caçapavie nie byłby możliwy.

-São Paulo:Silvia i Carla (ach to jedzenie!), Euan (nie do końca Brazylijczyk, ale prawie) i Andreza

-Florianopolis:Jefferson (najmniej brazylijsko wyglądający Brazylijczyk, ale Brazylijczyk mimo to)

-Blumenau: Alessandra i Brenda (powodzenia w Austrii)

-Porto Alegre: Roman, Gabriel, Tatiana i Felipe i wszyscy fani Gremio, których poznaliśmy (sprawiliście, że nasz ostatni dzień w Brazylii był jednym z najlepszych)

W naszym domu zawsze będzie dla was miejsce (nawet Barney). Muito obrigado a todos por tudo!







Reflections on Brazil/ Refleksje o Brazylii

Seven weeks have passed in Brazil. We are now in a different place and have a chance to look back and reflect. People keep asking us if we liked it, if it met our expectations, if anything surprised us. These questions are almost impossible to answer. Some days we liked it, some days we didn't. Some things were better than we thought they would be, and sometimes they were not as good. We saw things we expected to see and others that we had never even imagined. We had high points and low points, we had good food and bad food. It was very sunny but it rained a lot too.


Do we know Brazil? We know it better than when we started travelling, but how can you get to know a country that is so vast and diverse in such a limited period of time? If we were to write down all our impressions, this post would never end and you would surely get bored reading it. So this post is an attempt to get across only some of our impressions about our time in 'pais tropical'.


-Poverty: this is one of the things we knew we were going to see but it didn't prevent us from being shocked when we saw it. Most Brazilians seem to be desensitised to it, they get on with their lives despite it being right under their noses. For us though it has been since the very beginning the thing we have struggled with the most. And even though we are not hypnotised by it any more like we were during our first week (when we could just stare at favelas for hours), it still is the one thing we can't forget.

-Food: there's only one thing to say: TOO MUCH SALT AND SUGAR! Even the divine fresh juices are spoiled by sugar! The locals, no matter how much we try to convince them, refuse to find out what they REALLY taste like. If that weren't enough, sugar is very often replaced by dodgy looking sweetener (heaven knows what it is made of!) which comes in a liquid form. We're not saying that Brazilian food is bad (and we did have amazing food, especially when staying with locals). Like Scottish and Polish food, Brazilian food is not for everyone and not for every day of the week. For how many days a week can you have a plate of chips, rice and beans at the same time?

-Some funny things: one and two cent coins don't exist, but they do on price tags, for example a banana can cost 23 cents. So depending what coins you have, you are forced to either underpay or overpay. On top of that, shops hardly ever have change, even the bureau the change didn't have change (they told us to change the money in Uruguay), so basically chances of you getting the correct change are close to none. In addition to that, some things become complicated if you are not Brazilian – like buying tickets online or getting a seat in a restaurant. Once it took us 5 minutes to get a table in an empty restaurant because we had to provide a telephone number, an Brazilian ID number and other useless information (we ended up just making up both numbers). And another thing, when you travel by coach you need to put your name and ID number on the ticket. We didn't know that the first time, the bus driver was very nice and even lent us a pen, we filled the tickets out with our passports open in front of us while he was patiently watching us, and then we handed the tickets over to him. Much to our surprise, he demanded the passports and carefully checked that we had copied our own names correctly(let us remind you that neither of us have particularly Brazilian sounding names). But then again, rules are rules.

-Rhythm: Is there a more rhythmic country in the world? Brazilians don't even need drums – tables, cans, cups, watermelons, you name it, they can turn into an instrument and knock out a beat on it. There are over 192 million of them and they are all better dancers, singers and musicians than the two of us.

If you want to know more, you'll just have to wait until the next time we meet over a pint/ a bottle of wine/ a cup of tea or coffee. If you really want to get to know Brazil yourself, you'll just simply have to go.

***

Refleksje o Brazylii

Minęło siedem tygodni w Brazylii. Teraz jesteśmy w innym miejscu i mamy okazję spojrzeć wstecz i pomyśleć. Ludzie wciąż pytają nas, czy się nam podobało, czy spełniły się nasze oczekiwania, czy cokolwiek nas zaskoczyło. Niemalże nie da się odpowiedzieć na te pytania. W niektóre dni podobało nam się, w inne nie. Niektóre rzeczy były lepsze niż myśleliśmy, ale czasami było na odwrót. Zobaczyliśmy rzeczy, które spodziewaliśmy się zobaczyć i inne, których nigdy nawet sobie nie wyobrażaliśmy. Przeżyliśmy chwile lepsze i gorsze, jedliśmy smaczne i niesmaczne jedzenie. Świeciło słońce, ale często też padał deszcz.

Czy znamy Brazylię? Znamy ją lepiej, niż kiedy zaczęliśmy podróżować, ale jak można poznać kraj, który jest tak obszerny i różnorodny w tak ograniczonym okresie czasu? Gdybyśmy mieli spisać nasze wszystkie wrażenia, ten wpis byłby bez końca, a wy pewnie szybko znudzilibyście się czytając go. Ten wpis jest więc próbą przekazania niektórych z naszych wrażeń na temat naszego czasu w 'tropikalnym kraju'.


-Bieda: to jedna z tych rzeczy, które wiedzieliśmy, że zobaczymy, ale nie uchroniło nas to przed szokiem, kiedy ją zobaczyliśmy. Większość Brazylijczyków jest na nią znieczulona, żyją swoim życiem, mimo że mają ją pod nosem. Dla nas jednak była to od samego początku rzecz, z która zmagaliśmy się najbardziej. I chociaż już nas nie hipnotyzuje tak jak podczas pierwszego tygodnia (kiedy byliśmy w stanie godzinami gapić się na favele), to wciąż jest to ta jedyna rzecz, której nie potrafimy zapomnieć.

-Jedzenie: mamy tylko jedno do powiedzenia: ZA DUŻO SOLI I CUKRU! Nawet te boskie świeże soki psuje się cukrem! Tubylcy, bez względu na to jak bardzo staramy się ich przekonać, nie chcą dowiedzieć się, jak te owoce NAPRAWDĘ smakują. Mało tego, cukier często zastępuje się podejrzanie wyglądającym słodzikiem (kto wie z czego się go robi!), najczęściej w formie płynu. Nie sądzimy, że brazylijskie jedzenie jest niedobre (prawda jest taka, że skosztowaliśmy dużo pysznego jedzenia, zwłaszcza kiedy byliśmy gośćmi w tamtejszych domach). Tak jak szkockie czy polskie jedzenie, brazylijskie jedzenie nie jest dla każdego i nie na każdy dzień tygodnia. No bo ile razy w tygodniu można zjeść talerz pełen frytek, ryżu i fasoli jednocześnie?

-Kilka zabawnych rzeczy: nie istnieją monety jedno- i dwu-centowe, ale pojawiają się na metkach z cenami, na przykład banan może kosztować 23 centy. Więc w zależności od tego, jakie masz monety, musisz albo nie dopłacić albo nadpłacić. Jakby tego było mało, sklepy rzadko kiedy mają wydać, nawet kantory nie mają wydać (powiedzieli nam, że lepiej wymienić pieniądze w Urugwaju), więc szanse dostania poprawnej reszty są praktycznie bliskie zeru. Na dodatek, niektóre rzeczy komplikują się, jeśli nie jesteś z Brazylii – jak kupowanie biletów przez internet albo zdobywanie stolika w restauracji. Raz zabrało nam 5 minut, żeby dostać stolik w pustej restauracji, ponieważ musieliśmy podać numer telefonu, numer brazylijskiego dowodu tożsamości i inne bezużyteczne informacje (w końcu zmyśliliśmy oba numery). I jeszcze jedno, kiedy podróżujesz autokarem, musisz podać imię, nazwisko i numer oficjalnego dokumentu na bilecie. Nie wiedzieliśmy o tym za pierwszym razem, ale kierowca był bardzo miły, nawet pożyczył nam długopis, wypełniliśmy bilety z otwartymi paszportami przed nosem, podczas gdy on cierpliwie nas obserwował, a potem podaliśmy mu bilety. Ku naszemu zaskoczeniu, poprosił o nasze paszporty i ostrożnie sprawdził czy poprawnie skopiowaliśmy nasze nazwiska (przypomnijmy, że ani jedno ani drugie nie brzmi zbyt brazylijsko). Ale cóż, zasady to zasady.

-Rytm: czy istnieje bardziej rytmiczny kraj na świecie? Brazylijczycy nawet nie potrzebują bębnów – stoły, puszki, kubki, arbuzy, co tylko może przyjść do głowy – oni potrafią zamienić to w instrument i wybić na nim rytm. Jest ich ponad 192 miliony i wszyscy są lepszymi tancerzami, śpiewakami i muzykami niż nas dwoje.


Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, musicie zaczekać do następnego razu, kiedy spotkamy się przy piwie/ winie/ kawie/ herbacie. Jeśli naprawdę chcecie poznać Brazylię, musicie po prostu odwiedzić ją sami.