Poranny ruch. Centrum Buenos Aires. Sześć pasów w jedną i sześć w drugą stronę. Spojrzenie w prawo, w lewo, zebry brak. Antylopa na brzegu rzeki pełnej krokodyli ma większe szanse na bezpieczne dostanie się na drugą stronę. Nie pozostaje nic jak ujawnić się, przyznać do swojej kondycji turysty (jeśli jeszcze nas nie nie rozszyfrowano).
Wybór pada na businessman'a. To bezpieczna opcja, facet w średnim wieku, pod krawatem, z komórką w jednej i teczką w drugiej ręce. Nazwijmy go Alejandro.
Alejandro idzie szybkim krokiem w tym samym kierunku, co my, więc zamiast cokolwiek tłumaczyć, mówi, żebyśmy do niego dołączyli. Idziemy, przechodzimy przez drogę (nie na pasach, ale Alejandro zna okolicę i i wie jak unikać krokodyli). Potem z własnej woli pomaga nam przejść przez następną. Wywiązuje się rozmowa o Patagonii. Alejandro zachwala tą ziemię obiecaną naszej podróży, a gdy już jesteśmy na miejscu, staje w cieniu drzewa (my pocimy się w szortach, on topi się w garniturze), z teczki wyciąga iPad'a i przez kolejne dziesięć minut, ignorując nieustannie dzwoniącą komórkę, pokazuje nam zdjęcia ze swojej ostatniej patagońskiej wyprawy na ryby. Potem po uścisku dłoni i życzenia powodzenia, i już go nie ma, znika za rogiem.
Patrzymy się na siebie z niedowierzaniem, wcale nie z powodu krystalicznie czystej wody i dziewiczych lasów widzianych na zdjęciach. Alejandro, nierealny jak ryby, które złowił, a jednak prawdziwy.
***
Morning traffic. The centre of Buenos Aires. Six lanes one way and six lanes the other way. A glance to the left, a glane to the right, no zebra crossing. An antilope on the bank of a river full of crocodiles has more chances of safely getting to the other side.
We pick a businessman. It's a safe bet, a middle-aged man, shirt and tie, a mobile phone in one hand and a briefcase in the other. Let's call him Alejandro.
Alejandro is hurriedly walking in the same direction as we are, so instead of explaining anything he just tells us to follow him. We do so and we cross the road (not at a zebra crossing, but Alejandro knows the terrain and how to avoid crocodiles). Then out of his own accord he helps us to cross another street. We start talking about Patagonia. He raves about the promised land of our journey and when we arrive at our destination, he stands in the shade of a tree (we are sweating in shorts, he's melting away in his suit), he takes an iPad out of his briefcase and for the following ten minutes, ignoring the constantly ringing phone, shows us pictures from his last Patagonian fishing trip. Then a handshake and best wishes, and off he goes, disappearing round the corner.
We look at each other with disbelief, not because of the crystal clear water and virgin forests seen in the pictures. Alejandro, unreal like the fish he caught, but true.
uwielbiam Was czytac. Theblogwhosenameshallbedecidedlater to idealne antidotum na okrywające Polskę obecnie odcienie szarości i chłodu!
ReplyDeletea co do Alejandro... -to na pewno był po prostu jakiś zabłąkany anioł.
Mam wrażenie że w Asturii może być ciasno i
ReplyDeleteduszno... i nudnawo.