Ushuaia było dla nas od początku miejscem symbolicznym, miejscem gdzie koniecznie chcieliśmy dojechać. Kilka dni, które tam spędziliśmy,zapamiętaliśmy jako punkt kulminacyjny, jako moment przełomowy. Podczas spaceru wzdluż lokalnej plaży zatrzymaliśmy się nad Kanałem Beagle, żeby spojrzeć na góry po jego drugiej stronie i oboje poczuliśmy to samo – że jeśli do tej pory nasza podróż była wspinaczką, to teraz będzie schodzeniem w dół.
Ograniczeni przez deszcz, wiatr i śnieg, zamiast zwiedzać góry i szukać lodowców, poszliśmy na mecz piłki nożnej (Juventud del Sur vs Camioneros) i rozegraliśmy mały turniej tenisa stołowego, wspominając jednocześnie minione etapy naszej podróży, zaczynając od tropikalnego Salvadoru.
A potem znowu, o 3 nad ranem wsiedliśmy w autobus, który tą samą trasą, przez szutr, nicość, granicę, cieśninę (tak, znowu jedliśmy hotdogi!), bez wentylacji, zawiózł nas do Rio Gallegos, gdzie po kilku godzinach czekania na dworcu, wsiedliśmy w kolejny autobus, w stronę El Calafate. W połowie tej planowo krótkiej, bo tylko trzygodzinnej części podróży, wpadliśmy w sidła patagońskiej czasoprzestrzeni i psssst..... złapaliśmy gumę. Kierowca nie miał lewarka, musiał czekać, aż pustkowie wypluje jakiś samochód.
Dojechaliśmy na miejsce w sumie po 24 godzinach, zrozumiawszy, że znacznie trudniej jest opuścić koniec świata, niż do niego dotrzeć.
***
Ushuaia has been a symbolical place since the very beginning, a place that we wanted to reach without fail. We remembered the few days we spent there as a culminating point, a decisive moment. During a walk along the local beach we stopped at the Beagle Channel in order to look at the mountains on the other side and we both felt the same – that if our journey has been a climb up until now, then it will be a descend from now on.
Limited by rain, wind and snow, instead of going to the mountains and looking for glaciers, we went to a football game (Juventud del Sur vs Camioneros) and played out a wee table tenis tournament, simoultanously recalling the past stages of our trip, starting with tropical Salvador.
And then again, at 3 in the morning we got on a bus that took us down the same route, through dirt, nothingness, the boarder, the Strait (yes, we had hotdogs again!), without ventilation, all the way to Rio Gallegos, where after a few hours' wait at the station we got on another bus, heading for El Calafate. Halfway through this scheduled 3-hour journey, we fell into the noose of patagonian timespace and psss... we caught a puncture. The driver didn't have a jack and had to wait until the wilderness would spit out a car.
We reached our destination after 24 hours in total, having understood that it is much more difficult to leave the end of the world than to reach it.
Beautiful description, I've never heard of this place though, nor many of the places you've written about which makes me think I need to do my own trip.
ReplyDeleteDo they call Ushuaia (*warning: this is tongue in cheek*) the end of the world because they still think the earth is flat?
And how come you haven't thought of a name for your blog yet after all this time!?