Saturday, 17 December 2011

Dziennik argentyński, 10/ The Argentinian diary, 10

Jeszcze trochę o czasoprzestrzeni. Nie ma sensu podróż a la McDonald. „Fast travelling” jest jak fast food – skrótem, który odbiera sens całej czynności. Oczywiście lepiej zjeść w McDonaldzie niż nie zjeść wcale. Lepiej polecieć na tydzień do Meksyku niż po raz kolejny obejrzeć Desperado.
Jednak czym wolniej podróżujesz, tym lepiej poznasz miejsce i ludzi, które przyjechałeś zobaczyć. Czym wolniej będziesz posuwać się po mapie, tym mniej miejsc przegapisz lub ominiesz. Dlatego autobus ma przewagę nad samolotem, motor nad autobusem, a rower nad motorem. To oni – rowerzyści – widzą najwięcej i najlepiej zdają sobie sprawę, jak daleko są od domu.

***

A bit more on spacetime. Travelling a la McDonald's is pointless. “Fast travelling” is like fast food – a shortcut that deprives actions of their meaning. Of course it's better to eat at McDonald's than not to eat at all. It's better to fly to Mexico for a week than watch Desperado yet another time. But the more slowly you travel, the better you will know the place and the people you have come to see. The more slowly you move on the map, the fewer places you will overlook or omit. Therefore a bus has an advantage over a plane, a motorbike over a bus and a bicycle over a motorbike. It is them - the cyclists – who see the most and realise the best how far away they are from home.

Friday, 16 December 2011

Dziennik argentyński, 9/ The Argentinian diary, 9

No więc spędziliśmy 18 godzin w autobusie. To nic w porównaniu z trasami, które zajmują ponad 20 a nieraz ponad 30 godzin. 18 godzin to podróż przeciętna. Lecz nie chodzi tu o sam czas, chodzi o relację między czasem a przestrzenią. (1243 kilometry, 18 godzin, średnio niecałe 70 kilometrów na godzinę.) Droga jest prosta, po jednym pasie w każdą stronę, zostawiliśmy daleko za sobą rozrzutność Buenos Aires. Nie ma pobocza i z wyjątkiem nielicznych miast lub miasteczek mijamy tylko jedno – przestrzeń.
18 godzin. Połowę przesypiasz, a drugą połowę firma przewozowa próbuje umilić ci wspomninaymi w ostatnim wpisie krakersami i filmami. Sztuk cztery. Najlepiej spisuje się romantyczny i honorowy Keanu Reeves. Komedie romantyczne z Sandrą Bullock i Jennifer Lopez wzbudzają intelektulną rozpacz, a psychologiczny thriller z De Niro i Nortonem wymaga zbyt dużego skupienia, kiedy za oknem przesuwają się stepy, krystaliczne jeziora, góry z kwiatami u podnóży i śniegiem na szczytach.
Czy mamy dość? Oczywiście, że tak! Nie ma co się oszukiwać: bolą nas tyłki i plecy, nogi drętwe, ogólna nieświeżość, no i ta niesamowita chęć żeby wysiąść i pobiec prosto przed siebie... Ale prawda jest taka, że nie zamienilibyśmy tych 18 godzin w autobusie na 2 lub 3 w samolocie (w Esquel być może nie ma kina, ale jest lotnisko). Po prostu wcale nie chodzi o to, żeby szybciej dojechać. Chodzi o drogę samą w sobie, o to żeby poczuć te kilometry, poczuć jak czas zwalnia wraz z dystansem – w końcu tutaj wszystkie drogi prowadzą na koniec świata. Chodzi o rytuał przyjazdu, o to oczekiwanie, chwilę niepewności, czy to tu, czy nie tu, o tą ulgę, kiedy w końcu dotrze się do celu. Gdybyśmy tu dolecieli, czynności tak proste jak ściągnięcie butów czy prysznic nie nabrałyby znaczenia, nie stałyby się symbolami. A tymczasem urosły one dla nas do czynności, które wyznaczają nowe etapy. „Ściągam buty, bo jestem tu teraz i będę tu przez chwilę”.

***

So we spent 18 hours on a bus. It's nothing compared with some routes that take more than 20 and sometimes even more than 30 hours. 18 hours is an average journey. But it's not about the time, it's about the relation between time and space. (1243 kilometres, 18 hours, on average 70 kilometres per hour). The road is straight, one lane each way, we left the extravagance of Buenos Aires far behind us. There is no hardshoulder and apart from very few towns and villages we pass by only one thing – space.
18 hours. You sleep half of it and the bus company try to while away the other half with the crackers mentioned in the previous post and films. Four of them. A romantic and honorable Keanu Reeves turns out to be the best. Romantic comedies with Sandra Bullock and Jennifer Lopez arouse intellectual despair and a psychological thriller with de Niro and Norton require too much concentration especially when steppes, crystal lakes, mountains with flowers at the bottom and snow at the top move by the window.
Are we fed up? Of course we are! No point trying to deceive ourselves: our bums and backs are sore, our legs stiff, general feeling of unfreshness and then this incredible urge to get off and just run ahead... But the truth is we wouldn't change these 18 hours on a bus for 2 or 3 on a plane (Esquel might not have a cinema but it does have an airport). It is simply not about getting somewhere faster. It's about the journey itself, about feeling the kilometres, feeling how time slows down together with the distance - after all here all the roads lead to the end of the world. It's about the ritual of arriving, about the waiting, the moment of uncertainty, is it here or not here, about the relief when you finally make it there. If we had flown here, actions as simple as taking off our shoes or having a shower would not have taken on a special meaning, they woulnd't have become symbols. And in the meantime they have become actions that mark new stages for us. “I'm taking off my shoes because I am here now and I will be here for a while”.

Sunday, 11 December 2011

Dziennik argentyński, 8/ The Argentinian diary, 8

W stolicy La Pampy, Santa Rosie, na dość obskurnym dworcu autobusowym kupujemy bilety do naszego pierwszego przystanku w Patagonii. Jest tylko jeden autobus do Esquel, odjeżdża o drugiej nad ranem, informuje nas pan w okienku. Pomaga nam wybrać miejsca, informuje o trzech posiłkach, które dostaniemy w trakcie 18-godzinnej podróży (posiłki okazały się później być wyszukanym synonimem dla wysuszonej bagietki z serem i kilku porcji krakersów). Pan w okienku jest bardzo miły, wypytuje nas skąd, dokąd, dlaczego, typowy zestaw pytań. Sądząc po papierosie, którego nie przestaje palić podczas całej rozmowy, pan w okienku czuje się przy nas raczej swobodnie. Sądząc po potoku słów, który płynie po każdym miejscu, które wymieniamy, na dworcu w Santa Rosie nieczęsto pojawiają się turyści, nie wspominając o Szkocie i Polce. Po usłyszeniu skąd jesteśmy pan w okienku wspomina Braveheart i Karola Wojtyłę, jako dowód na to, że zna się na Europie, po czym przedstawia się. Froilan Panteon. Pan Panteon jest świadomy znaczenia swojego nazwiska, żartujemy więc chwilę. A potem po raz pierwszy stykamy się z patagońskimi legendami. Z kojejnym papierosem w ustach Froilan Panteon opowiada nam o patagońskim domu Hitlera oraz o nazistach, którzy po wojnie przypływali łodziami podwodnymi do Comodoro Rivadavia, aby potem zniknąć gdzieś wśród patagońskich stepów i gór.

Patagonia zaczyna się opowieścią.

***

In the capital of La Pampa, Santa Rosa, at a rather shabby bus station we are buying tickets to our first Patagonian stop. There is only one bus to Esquel, it leaves at 2a.m., the man at the booth informs us. He helps us choose the seats, he tells us about the three meals on board the bus (the meals turned out to be a dry sandwich with cheese and a few portions of crackers). The man at the booth is very friendly, he asks us where from, where to, why, a typical set of questions. Judging by the cigarette he doesn't stop smoking throughout our conversation, the man at the booth feels quite relaxed around us. Judging by the stream of words that follows after every place we mention, not many tourists show up at the bus station in Santa Rosa, not to mention a Scot and a Pole. Upon hearing where we are from he mentions Breaveheart and Karol Wojtyła, as proof that he is an expert in Europe, and then he introduces himself. Froilan Panteon. Mr Panteon is aware of what his surname means so we joke for a wee while. And then for the first time we come in touch with Patagonian legends. Smoking yet another cigarette Froilan Panteon tells us of Hitler's Patagonian house and the nazis who came by submraine to Comodoro Rivadavia after the war in order to disappear somewhere among Patagonian steppes and mountains.

Patagonia starts with a story.

Friday, 9 December 2011

Dziennik argentyński, 7/ The Argentinian diary, 7

W okienku siedzi maleńki pan w garniturze, z idealnym węzłem na krawacie. Jest tak drobny i niski, że jego nos niemalże odbija się w wypolerowanych na wysoki połysk butach. Kupujemy bilety i chwilę później przechodzimy przez grubą zasłonę z pluszu. Wszystkie stoliki są wolne, wybieramy taki z dobrym widokiem, ale w drugim rzędzie. Lepiej się nie wychylać. Pod sufitem kręci się lustrzana kula jak na starej dyskotece. Kelnerka, biuściasta blondyna wyciągnięta prosto z Hrabala, podaje nam dwa kieliszki nadpsutego wina i kilka chipsów na spodeczku, po czym jedną po drugiej wykręca żarówki z lamp ściennych w celu uzyskania lepszej atmosfery.

Na parkiecie kilka par, z głośników sączy się tango milonga, trwa lekcja. Główny cel uczniów – nie patrzeć na nogi. Instruktorka prezentuje się bardzo dobrze, ale jej partner instruktor ma na sobie dżinsy i buty DC. Wszyscy poruszają się jakby w zwolnionym tempie, studiują kroki i ruchy bioder, próbują znaleźć równowagę na zbyt sztywnych lub zbyt ugiętych nogach.



Po lekcji parkiet pustoszeje. Wszyscy zajmują strategicznie miejsca przy stolikach pod ścianami, blondyna roznosi więcej wina i chipsów. Zza pluszowej zasłony zaczynają pojawiać się ci, których przyszliśmy oglądać. Zwykli, niepozorni ludzie, żadnych profesjonalistów za których oglądanie płaci się nie w pesos lecz w dolarach. Przychodzą zwyczajnie ubrani, każdy z workiem przewieszonym przez ramię. Z worków wyciągają swoje skarby – buty do tańca. Przebierają je bez pośpiechu, czekają.



Trudno powiedzieć, skąd wiedzą, kiedy nadchodzi odpowiedni moment. Może to kwestia aklimatyzacji w tej sali z innej epoki. Pierwsza para, potem kolejne, odchodzą od stolików i zajmują miejsce na parkiecie. Stają w objęciu, z którego się nie wypuszczą, aż ucichnie muzyka. Wsłuchują się z zamkniętymi oczami w rytm, a potem przekonują nas, że elegancja i wdzięk nie zależą od ubioru czy kiczowatego tła. Najbardziej profesjonalnie ubrana para (jego koszula jest tego samego koloru co podszewka jej sukienki) rozczarowuje, ci najlepsi potrafią tańczyć tak, że przestają razić ich dżinsy czy powyciągane T-shirty.



Będą tak tańczyć kilka godzin, do drugiej, trzeciej nad ranem. Dzieląc objęcie z zawsze tą samą osobą lub próbując odnaleźć idealne objęcie w różnych ramionach. Patrzymy na nich długo, śledzimy ich ruchy z mieszanką zazdrości i podziwu. Potem wymykamy się dyskretnie, brzegiem sali, przez plusz prześlizgujemy się z powrotem na ulicę. Kurtyna zamyka się szczelnie za nami, pilnie strzegąc tajemnicy tej zwyczajnej czwartkowej nocy w dzielnicy zbyt oddalonej od centrum miasta, by chciało się ją odkryć setkom spragnionych rozrywki turystów.




***



A man wearing a suit, his tie in a perfect knot, is sitting at wee window. He's so petite and short that his nose almost reflects in his shiny, overpolished shoes. We buy the tickets and a moment later we go through a thick velvet curtain. All the tables are free, we choose one with a good view, but in the second row. Better keep a low profile. On the ceiling a disco ball is turning like at an old dancing hall. The waitress, a busty blonde taken straight out of Hrabal, serves two glasses of slightly off wine and a few crisps on a saucer and unscrews the light bulbs from the wall lights, one after another, in order to create a better atmosphere.



A few couples on the dancefloor, tango milonga trickles from the speakers, the lesson is on. The main aim of the students – not to look at their feet. The female instructor looks very representative, but her male colleague is wearing jeans and DC shoes. Everybody is moving as if in slow motion, studying their steps and hip movements, trying to find their balance on legs either too stiff or too relaxed.



Once the class is over the dancefloor empties. Everyone takes up strategic positions at the tables by the walls, the blonde carries around more wine and crisps. Those who we came to watch begin to turn up from beyond the velvet curtain. Odrinary, inconspicuous people, not professionals, to watch whom you have to pay in dollars and not pesos. They come dressed casually, each with a sack over their shoulder. Out of the sacks they take their treasures – dancing shoes. They change their shoes without rush and they wait.



It's hard to tell how they know when the right moment arrives. Maybe it's a matter of getting used to this dance hall from another time. The first couple, then the others, leave the tables and take up positions on the dancefloor. They stand in an embrace they will not let each other out of until the music has silenced down. They tune in to the rythm with their eyes closed and then convince us that elegance and grace don't depend on your clothes or a tacky background. The most professionally dressed couple (his shirt matches the lining of her dress) are a dissapointment, the best ones can dance so well that their jeans or stretched out T-shirts stop mattering.



They will dance like this for a few hours, until two, three in the morning. Sharing the embrace with always the same person or trying to find the perfect embrace among different shoulders. We watch them for a long time, we follow their movements with a mixture of awe and envy. Then we sneak out discreetly, around the edge of the room, we sneak out onto the street through the velvet. The curtain closes up behind us, attentively guarding the secret of this normal Thursday night in a neighbourhood so far away from the centre of the city that hundreds of tourists hungry for entertainment just don't feel like discovering it.

Thursday, 8 December 2011

The Argentinian diary, 6/ Dziennik argentyński, 6

Suddenly we know what it's like to be a celebrity. We can't even go for a coffee without people taking pictures of us. There are about 5 different people all snapping away on their expensive looking cameras. Ok, they're not taking pictures of us but, more to the point, what are they taking pictures of? The answer, it seems, is everything.

La Boca is perhaps Buenos Aires' most famous neighbourhood. The blue and yellow houses on El Caminito are one of the city's iconic landmarks. Its supposed to be the “real” Buenos Aires, just like its football club is supposed to be archetypical Argentinian club. “You can't go to Buenos Aires without visiting La Boca”. And it's true, especially if your idea of visiting Buenos Aires is following, to the letter, the instructions of the Lonely Planet (or whatever guide book you use) and taking identical pictures to those in said book. That's what it's all about. Get to the “place you must visit”, take as many photos as possible (most of which involve you waiting in line for your 10 seconds standing next to some landmark), buy a t-shirt, mug, magnet, hat etc for extra proof you were there, perhaps buy a coffee, beer, sandwich, meal for 5 times the local price and move on to the next place. Repeat this every day for the duration of your trip and you are a true, modern day traveller.

So to go back to the original question, what are these people taking a photo of? Ok, it's the cafe we are sitting outside of. Why are they taking a photo of it? I honestly don't know and I'm pretty sure they don't either. It's just what they do. It's what they are expected to do. How else will they remember that they visited Argentina?

As a side note, a few years ago, a slightly crazy Polish man told me that to really travel you need to go Afghanistan or Chechnya. Suddenly, he doesn't seem so crazy.

***

Nagle wiemy jak to jest być celebrytą. Nie możemy nawet iść na kawę, bo ludzie od razu robią nam zdjęcia. Około pięć osób pstryka swoimi drogo wyglądającymi aparatami. Ok, nie robią zdjęć nam, więc, przechodząc do rzeczy, co fotografują? Wydaje się, że odpowiedź brzmi: wszystko.

La Boca to być może najbardziej znana dzielnica Buenos Aires. Niebieskie i żółte domy na El Caminito to jedne z najbardziej ikonicznych widoków miasta. To ma być „prawdziwe” Buenos Aires, tak samo jak drużyna Boca ma być archetypicznym argentyńskim klubem. „Nie możesz pojechać do Buenos Aires i nie zwiedzić La Boca”. To prawda, zwłaszcza jeśli twój pomysł na zwiedzanie Buenos Aires to wykonać co do słowa instrukcje Lonely Planet (lub jakiegokolwiek innego przewodnika) i zrobić zdjęcia identyczne z tymi w danej książce. To właśnie o to chodzi. Przyjechać do „miejsca, które musisz odwiedzić”, zrobić jak najwięcej zdjęć (większość z nich oznacza czekanie w kolejce dla dziesięciu sekund pozowania przy jakiejś atrkacji), kupić T-shirt, kubek, magnes, czapkę, etc jako dodatkowy dowód na to, że naprawdę tam byłeś/ byłaś, być może kupić kawę, piwo, kanapkę, obiad za cenę pięć razy wyższą od tej miejscowej, a potem ruszyć do następnego miejsca. Powtórz cały ten proces każdego dnia podróży, a będziesz prawdziwym, nowoczesnym podróżnikiem.

Wracając do początkowego pytania, co fotografują ci ludzie? Ok, chodzi o kawiarnię, na zewnątrz której siedzimy. Dlaczego robią jej zdjęcia? Naprawdę nie wiem i jestem całkiem pewien, że oni też nie mają pojęcia.. Po prostu to robią. Tego się od nich oczekuje. Jak inaczej zapamiętają, że byli w Argentynie?

Tak na marginesie, kilka lat temu lekko szalony facet z Polski powiedział mi, że żeby naprawdę podróżować, trzeba pojechać do Afganistanu lub Czeczenii. Teraz nie wydaje mi się już tak szalony.

Thursday, 1 December 2011

Dziennik argentyński, 5/ The Argentinian diary, 5

Znów o pogodzie. Temat zwykły, bardzo przyziemny, a jednak! Jesteśmy stworzeniami pogodowymi. Lubimy sobie ponarzekać na deszcz, na słońce zbyt mocne, lubimy mieć w zanadrzu wymówkę pogodową (nie idę, bo pada; zostaję, bo słońce), ale przede wszystkim lubimy obietnicę, która kryje się w porach roku – po zimie będzie wiosna, po upałach lata przyjdzie ulga jesieni. Każdy ma swoją ulubioną przemianę.

Na pocieszenie tym, co teraz cierpią listopado-grudzień długi i coraz ciemniejszy, i nie potrafią spojrzeć poza jego bezlistne drzewa i przemoczony deszcz – wiosna nie zginęła, po prostu powędrowała gdzie indziej, dać kwiaty i pikniki w parkach innym ludziom. Im też się coś należy.

A my? My wyrwaliśmy nasze ciała z tego odwiecznego dla nich cyklu i zabraliśmy je w podróż pogodowo zupełnie nielogiczną. Skutek? Niech wystarczy tyle: ciało łatwiej przekupić. Lodami, długimi nocami pod gwiazdami, przekreśleniem szalików i rajstop. Ale dusza to co innego. Dusza tęskni i wzrusza się, gdy słuchając Trójki przez internet, natrafi na prognozę pogody i nagle usłyszy chwilowo zapomniane, piękne słowa. Szron. Szadź.

***

Again about the weather. It's a normal topic, very mundane, and still! We are weather creatures. We like to moan about the rain, about the sun being too strong, we like to have the weather excuse up the sleeve (I'm not going, it's raining; I'm staying in, it's too sunny), but most of all we like the promise that lurks within the seasons – after winter there will be spring, after the heat of the summer relief will come with the autumn. Everybody has their favourite transformation.

To comfort those who are now suffering a long and darker and darker November-December and who can't look beyond its leafless trees and soaked rain – spring is not dead, it's just wandered off somewhere else in order to give flowers and picnics in the park to other people. They deserve it too.

And what about us? We have uprooted our bodies from this cycle, eternal for them, and we've taken them on a journey that is weather-wise completely illogical. The result? Let's just say this: it's easier to bribe the body. With ice-cream, long nights under the stars, excluding scarves and tights. But the soul is a different matter. The soul is homesick and becomes emotional when while listening to the radio online, chances upon weather forecast and hears the temporarily forgotten, beautiful word. Frost.