Friday, 30 March 2012

How to put up a tent/ Jak rozbić namiot

Step One: Find a good spot
Pierwszy krok: znaleźć dobre miejsce





Step two: Lay out the inner-sheet

Drugi krok: rozłożyć wewnętrzną część namiotu



Step three: put the poles in the inner-sheet


Trzeci krok: ulokować pałąki


Step four: Fasten the tent to the ground using pegs


Czwarty krok: przymocować namiot do podłoża za pomocą śledzi


Step five: Look out the outer-sheet of the tent


Piąty krok: wyjąć tropik


Step six: Attach the outer-sheet and fasten the tent to the ground using ropes
Szósty krok: przymocować tropik i namiot używając linek


Step Seven: Relax
Siódmy krok: luzik



















Friday, 9 March 2012

Los Antiguos - Esquel

Pobudka o 2 nad ranem, wkładasz buty, po cichu zakładasz plecak, wychodzisz w noc i nie do końca jeszcze pustymi ulicami maszerujesz na dworzec. Dołączasz się do tych, którzy zamiast łóżka na kilka godzin wybrali koczowanie na dworcu. Większość śpi, czyta lub słucha muzyki, ale są i tacy, którzy kłócą się, namiętnie rysują lub uważnie studiują przewodniki i mapy. Wsiadamy do autobusu i dobrze wiedząc co nas czeka, upewniamy się, że śpimy zanim skończy się asfalt.
Kiedy budzimy się rano, droga jak okiem sięgnać to szary kurz i kamienie. Jeśli pojawia się asfalt, to tylko na chwilę, ledwo się człowiek ucieszy, a znowu zaczyna się jazda jak po tarce do prania.
Po południu dojeżdżamy do Los Antiguos – Stolicy Czereśni. W lutym, odpowiedniku europejskiego sierpnia, rzecz jasna czereśni już brak, ale są za to gruszki, morele i śliwki, a z nich dżemy i konfitury, nalewki i likiery. Chodziliśmy po sadach owocowych wśród wysokich szumiących topoli, których misją jest ochrona sadów przed wiatrem, przyglądaliśmy się grządkom pełnych kwiatów. Gdzieś między gruszą a jabłonią olśniło mnie i zrozumiałam, dlaczego tak dobrze mi w tym owocowym raju – wróciły do mnie wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, kiedy od wczesnej wiosny, poprzez długie lato szkolnych wakacji aż po złotą jesień spędzałam wolne chwile pod opieką babci i dziadka. Żeby dotrzeć na ich działkę musiałam przejść przez tylko jedną ulicę, potem liczyć na to, że furtka nie będzie zamknięta na klucz – i już byłam u siebie, wśród drzew najpierw pięknych od kwiatów a potem ciężkich od owoców, wśród równo wytyczonych grządek, źródła najróżniejszych pyszności, od rzodkiewek po ogórki. I pomyśleć, że tak daleko od ulicy Łagodnej w Bielsku-Białej istnieje miejsce tak podobne, tak bliskie...
Odjechaliśmy z Los Antiguos właśnie z takim owocowo-sentymentalnym posmakiem w ustach... Kolejny przystanek, Esquel, to już część trochę innej historii. Za nami notorycznie sławny odcinek Ruta 40. Przed nami wczesna jesień w zwyczajnym patagońskim miasteczku.

***

You wake up at 2 a.m., put on your boots, quietly pick up the backpack, you go out into the night and march to the bus station along still lively streets. You join those who instead of a few hours in bed chose to wait at the station. The majority sleep, read or listen to music, but there are also those who argue, draw passionately or attentively study maps and guidebooks. We get on the bus and knowing very well what awaits us, we make sure we are asleep before the tarmac finishes.
When we wake up in the morning, the road is just dust and stones as far as the eye can see. If tarmac appears, it is only for a moment, the moment you start feeling happy about it and then the ride on a washboards starts again. In the afternoon we reach Los Antiguos – The Cherry Capital. In February, the equivalent of the European August, there are no more cherries left, but instead there are pears, apricots and plums, and out of them jam and marmelade, infusions and liquor. We walked through fruit orchards among tall rustling poplar trees whose job it is to protect the orchards from wind, we looked at flower beds in bloom. Somewhere between the pear and the apple tree it dawned on me why I felt so good in that fruit paradise – memories from my early childhood came back to me, the time when from early spring, throughout the long school summer holidays until the golden autumn I would spend my free time with my grandma and granpa. To get to their alotment I only needed to cross one street and then hope that the gate won't be locked – and there I was in my own world, among trees first beautiful with flowers and then heavy with fruit, among evenly marked garden patches, the source of a variety of delicacies, from raddish till cucumbers. And just think, so far from Łagodna street in Bielsko-Biała there is such a similar, homely place...
We left Los Antiguos with this fruity-sentimental taste in our mouths... The next stop, Esquel, is a part of another story. Behind us a notoriously famous stretch of Ruta 40. Ahead of us early autumn in a very normal patagonian town.






Sunday, 4 March 2012

El Chaltén - Los Antiguos

El Chaltén, górska stolica Argentyny, przywitała nas wiatrem. To nic dziwnego – El Chaltén to baza do wypadów nie tylko na wspinaczkę na Fitz Roy, najbardziej pożądany szczyt argentyńskiej Patagonii, ale także do ekspedycji na pole lodowe. Za spędzenie 8 dni w lodowym świecie i glorię powrotu z niego trzeba słono zapłacić - w amerykańskich dolarach i własnym pocie. Powodem są nieprzewidywalne warunki pogodowe, ładunek 25 kilogramów na plecach, bardzo realne ryzyko hipotermii, fizyczne i psychiczne wycieńczenie. Ale El Chaltén to także miejsce szczodre – jedno z niewielu miejsc, gdzie nie trzeba płacić za wstęp do parku narodowego i gdzie bez ekstremalnego wysiłku można zbliżyć się do świata naturalnego o wyjątkowej urodzie. Nasza mini wyprawa w góry trwała 6 godzin, zaczęła się w deszczu, skończyła w słońcu i przepełniła nas energią silniejszą od zmęczonych nóg. Czuliśmy się podczas tej wyprawy szczęśliwcami – szliśmy sami przez antyczny las pełen drzew porośniętych zielonym włosiem, powyginanych przez czas i lodowe wiatry, staliśmy sami przed wstęgą lodowca, patrzyliśmy jak lód spływa z gór, tnąc skały jak nożem, jak przeradza się w polodowcowe jezioro, a ono z kolei w rzekę miętowego koloru. Fitz Roy, przez rdzennych mieszkańców Tehuelche nazwany właśnie Chaltén, czyli dymiąca góra, po kilku godzinach nieśmiałości za chmurą odsłonił się w końcu cały przed nami. Słuchaliśmy eksplozji lodu – dochodziły do nas zza ostrych szczytów, pomnożone echem. Piliśmy z rzeki, której woda dopiero co uwolniła się z lodowca po setkach jeśli nie tysiącach lat niewoli... Patrzyliśmy na dolinę stworzoną przez lodowiec, jak na dłoni było widać ślady lodowego dramatu, który się tu rozegrał.
El Chaltén zaczarował nas. Następnego dnia wypiliśmy po małym kieliszku likieru z calafate. Dla pewności. I ruszyliśmy dalej, w górę Ruta 40, dobrowolnie oddaliśmy się w ręce patagońskich stepów.

***

El Chaltén, the mountain capital of Argetina, welcomed us with wind. There is nothing strange about it – El Chaltén is not only the base for climbing Fitz Roy, the most coveted peak of Argentinian Patagonia, but also for expeditions to the Ice Field. For spending 8 days in the ice world you need to pay through the nose – in American dollars and your own sweat. The reasons are unpredictable weather conditions, a 25-kilogram load on your back, a very high risk of hypothermia, physical and mental exhaustion. But El Chaltén is also a generous place – one of the very few places where you don't have to pay to enter a national park and where without extreme effort you can come close to a world of exceptional beauty. Our mini expedition to the mountains lasted 6 hours, started in pouring rain, finished in the sun and filled us with energy stronger than tired legs. We felt really lucky during this hike – we walked alone through an ancient forest full of trees grown over by green hair, warped by time and icy winds, we stood alone in front of the glacier, we watched the ice come down from the mountains, watched it cut the rocks like a knife, then become a glacial lake and in turn a peppermint-couloured river. Fitz Roy, called El Chaltén (the smoking mountain) by the indigenous Tehuelche community, after a hew hours of shyness and hiding behind a cloud, showed all its splendour to us in the end. We listened to ice explosions - they were reaching us from beyond the mountains, multiplied by echo. We drank from a river whose waters broke free from the glacier after hundreds if not thousands of years of captivity. We looked at a valley created by the glacier, with our bare eyes we could see the signs of the ice drama that had taken place here.
El Chaltén cast a spell on us.The next day we had a wee glass of calafate liquor each. Just in case. And then we moved on, up Ruta 40, voluntarily handing ourselves in to the patagonian steppes.










Saturday, 3 March 2012

El Calafate – El Chaltén

Calafate to patagońska jagoda. Legenda głosi, że kto raz jej skosztuje, powróci do Patagonii. Zamiast wrzucania monety do fontany jest więc jedzenie lodów i kosztowanie likieru o smaku calafate.
El Calafate to także patagońska mekka turtystów. Przyciąga ich w tysiącach olbrzymi, wciąż rosnący lodowiec Perito Moreno. Spływa on z Południowego Lądolodu Patagońskiego, trzeciego co do wielkości na świecie i największego poza kołami podbiegunowymi.
Pielgrzymka do lodowca jest jedną z tych rzeczy, które MUSISZ zrobić. Przewodniki, turyści, wszelkie źródła właśnie tak to ujmują. MUSISZ. Ale czyż nie wolności szukamy w Patagonii? Czyż nie po to tu przyjechaliśmy, żeby NIE musieć?
Poważnie myśleliśmy o tym, żeby El Calafate ominąć. Widzieliśmy inne lodowce, niedostępne tłumom, magiczne. Ale Patagonia rządzi się swoimi prawami i, przede wszystkim, często wybiera za ciebie. Tak było tym razem – El Calafate jest logicznym i naturalnym przystankiem dla tych, którzy wydostali się już z Ziemi Ognistej i chcą piąć się dalej na północ.
Kiedy staliśmy przed lodowcem, słuchając jego trzaskającego oddechu, czując jego chłód i chłonąc jego piękno, poczuliśmy wdzięczność za to zrządzenie dróg i dystansów. Byliśmy prawie sam na sam z olbrzymem przez niecałą godzinę i będzie to jedna z tych godzin, które utkwią nam w pamięci jako niepowtarzalne, przepiękne, nadające sens całej podróży.
Potem przybyły chmary turystów, zaczęli krzyczeć, śmiać się zbyt głośno i nie było już słychać jak rośnie prastary jęzor lodu. Taka właśnie jest cena tego wszechobecnego „MUSISZ”.

***

Calafate is a patagonian berry. The legend has it that if you try it once, you will return to Patagonia. Instead of throwing a coin into a fountain you eat calafate flavoured ice cream or liquour.
El Calafate is also the patagonian Mecca for tourists. They are drawn there by the thousand by the constantly growing Perito Moreno glacier. It cascades from the Southern Patagonian Ice Field, the third largest in the world and the largest outside the polar circles.
The pilgrimage to the glacier is oneof the things you HAVE TO do. Guidebooks, tourists, all sources put it exactly like this. YOU HAVE TO. But aren't we looking for freedom in Patagonia? Didn't we come here exactly NOT to have to?
We were seriously thinking of skipping El Calafate. We had seen other glaciers, unaccesible to crowds, magical. But Patagonia governs by its own laws and, more than anything, chooses for you. That's what happened this time – El Calafate is a logical and natural stop for those who got out of Tierra del Fuego and want to make their way up north.
When we were standing in front of the glacier, listening to its cracking breath, feeling its cold and absorbing its beauty, we felt gratitude for this combination of roads and distances. We were alone with the giant for just under an hour and it will be one of the hours that will stick in our memories as unique, sublime, filling the whole journey with meaning.
Then hoards of tourists arrived, they started shouting, laughing too loud and you could no longer hear the ancient tongue of ice grow. This is the price of the everpresent HAVE TO.








Thursday, 1 March 2012

Ushuaia - El Calafate

Ushuaia było dla nas od początku miejscem symbolicznym, miejscem gdzie koniecznie chcieliśmy dojechać. Kilka dni, które tam spędziliśmy,zapamiętaliśmy jako punkt kulminacyjny, jako moment przełomowy. Podczas spaceru wzdluż lokalnej plaży zatrzymaliśmy się nad Kanałem Beagle, żeby spojrzeć na góry po jego drugiej stronie i oboje poczuliśmy to samo – że jeśli do tej pory nasza podróż była wspinaczką, to teraz będzie schodzeniem w dół.
Ograniczeni przez deszcz, wiatr i śnieg, zamiast zwiedzać góry i szukać lodowców, poszliśmy na mecz piłki nożnej (Juventud del Sur vs Camioneros) i rozegraliśmy mały turniej tenisa stołowego, wspominając jednocześnie minione etapy naszej podróży, zaczynając od tropikalnego Salvadoru.
A potem znowu, o 3 nad ranem wsiedliśmy w autobus, który tą samą trasą, przez szutr, nicość, granicę, cieśninę (tak, znowu jedliśmy hotdogi!), bez wentylacji, zawiózł nas do Rio Gallegos, gdzie po kilku godzinach czekania na dworcu, wsiedliśmy w kolejny autobus, w stronę El Calafate. W połowie tej planowo krótkiej, bo tylko trzygodzinnej części podróży, wpadliśmy w sidła patagońskiej czasoprzestrzeni i psssst..... złapaliśmy gumę. Kierowca nie miał lewarka, musiał czekać, aż pustkowie wypluje jakiś samochód.
Dojechaliśmy na miejsce w sumie po 24 godzinach, zrozumiawszy, że znacznie trudniej jest opuścić koniec świata, niż do niego dotrzeć.

***

Ushuaia has been a symbolical place since the very beginning, a place that we wanted to reach without fail. We remembered the few days we spent there as a culminating point, a decisive moment. During a walk along the local beach we stopped at the Beagle Channel in order to look at the mountains on the other side and we both felt the same – that if our journey has been a climb up until now, then it will be a descend from now on.
Limited by rain, wind and snow, instead of going to the mountains and looking for glaciers, we went to a football game (Juventud del Sur vs Camioneros) and played out a wee table tenis tournament, simoultanously recalling the past stages of our trip, starting with tropical Salvador.
And then again, at 3 in the morning we got on a bus that took us down the same route, through dirt, nothingness, the boarder, the Strait (yes, we had hotdogs again!), without ventilation, all the way to Rio Gallegos, where after a few hours' wait at the station we got on another bus, heading for El Calafate. Halfway through this scheduled 3-hour journey, we fell into the noose of patagonian timespace and psss... we caught a puncture. The driver didn't have a jack and had to wait until the wilderness would spit out a car.
We reached our destination after 24 hours in total, having understood that it is much more difficult to leave the end of the world than to reach it.