Thursday, 19 April 2012

W pewnym mało znanym mieście nad Pacyfikiem.../ In a little known city by the Pacific...

Podróż dzieli się na różne czasy. Jest czas akcji i zachwytów, czas mocnych wrażeń. To czas piękna po brzegi, obcowania ze zwierzętami, pływania w oceanie i wzdłuż dzikich rzek, tango i wina. Wtedy robi się zdjęcia i mówi się, że to właśnie po to przyjechaliśmy. Po unikalne wrażenia, po zachwyt, po pływanie w innej kulturze.
Jest także czas sricte podróżny. Składają się na niego wszystkie przebyte kilometry. To czas autobusów i dworców autobusowych. Czas czekania. Ten czas to jedna z opłat jaką uiszczamy za czas zachwytu i zasługuje na odrębną opowieść.
Ale jest też czas po prostu bycia. Jeśli czas zachwytów jest poezją, czas podróżny formą, to czas po prosty bycia jest prozą podróży. To czas prania, czas odsypiana wszelkich szaleństw i tych setek, tysięcy kilometrów bez łóżka. Czas gotowania, a nie tylko robienia kanapek. Czas spacerów bez mapy i bez celu po okolicy gdzie nie ma nic do zobaczenia. Czas rozmów o rzeczach ważnych i nie, przerywanych naturalną ciszą. Czas wracania do tej samej kawiarni trzy dni z rzędu, bo dają tam dobrą kawę i można ze stolika przy oknie patrzeć na ludzi.
Tak właśnie spędziliśmy trzy dni w La Serena, średniej wielkości mieście nad Pacyfikiem, gdzie kiedyś działo się dużo, a dziś nie dzieje się prawie nic, zwłaszcza teraz, poza wakacyjnym sezonem, kiedy baseny łypią na ludzi smutnymi oczami, a mieszkania dla turystów wypełniają się kurzem. Ale kto wie, może się okazać, że czas spędzony tutaj okaże się ważniejszy niż orki, lodowce, taniec i inne fajerwerki.


***



A journey is divided into different times. There is the time of action and rapture, the time of strong impressions. It is a time of overflowing beauty, time spent close to animals, of swimming in the ocean and down wild rivers, time of tango and wine. That is when you take pictures and say 'that is what we came here for'. For unique experiences, for awe, to swim in a different culture.
There is also a strictly travelling time. It is made up of all the covered kilometers. It is a time of buses and bus stations. A time for of waiting. This time is one of the many fees we pay for the time of rapture and it deserves a separate story.
But there is also a time of simply being. If the time of rapture is poetry, the time of travelling the form, then the time of simply being is the prose of a journey. It is the time of washing your clothes, time of getting back the sleep lost on fun and hundreds, thousands of kilometers without a bed. Time of cooking and not just making sandwiches. Time of walks without a map or aim where there is nothing to see. Time of conversations about important and unimportant things, broken up by natural silence. Time of going back to the same cafe three days in a row because they serve good coffee and you can watch people from a table at the window.
This is how we spent three days in La Serena, a mid-size city at the Pacific, where back in the days a lot of things were happening and today hardly anything at all takes places, especially now, out of the summer season, when swimming-pools glare at people with their sad eyes and tourist flats are filling up with dust.
But who knows, the time we spent here might turn out to be more important than orcas, glaciers, dance and other fireworks.














Wednesday, 18 April 2012

Santiago po raz drugi/ Santiago revisited

Z Mendozy (patrz: slajdy po prawej) pojechaliśmy do Santiago. Po raz drugi w trakcie podróży powróciliśmy do tego samego miejsca. Może to strata, może mogliśmy zobaczyć coś nowego, innego, może nie ma sensu deptać po własnych śladach. Wątpliwości. Decyzje do podjęcia na każdym kroku.
Już w momencie odebrnia plecaków z bagażnika zrozumieliśmy, że powrót do wcześniej odwiedzonego miejsca daje przewagę. Wiesz, gdzie iść, wiesz, że łazienka na dworcu to nie kantor (trudno uwierzyć, że ktoś może się tak pomylić, ale widzieliśmy to na własne oczy) wiesz, ile mniej więcej będzie kosztować taksówka i którędy powinna jechać. Nie musisz się spieszyć, żeby wszystko zobaczyć. Masz jasny i dobrze przemyślany plan. I na dodatek masz być może jedną na sto okazję, żeby naprawić błędy poprzedniej wizyty.
Nie mieliśmy wątpliwości. Wykorzystaliśmy szansę – poszliśmy na mecz, spotkaliśmy się z ludźmi poznanymi w Patagonii, którzy tak jak my zawędrowali do chilijskiej stolicy, zjedliśmy lunch w autentycznej japońskiej restauracji, obejrzeliśmy dom Pabla Nerudy 'La Chascona'. Wystarczy. No i mieliśmy wielkie szczęście – po raz kolejny doświadczyliśmy cudu gościnności. To dlatego w niedzielę zamiast iść do Muzeum Praw Człowieka, spędziliśmy cały dzień z miejscową rodziną. Zjedliśmy pyszny domowy obiad i zdobyliśmy bezcenny wgląd w życie 'Santiaginos'. Tego nie da się kupić w biurze turystycznym. A muzeum? Cóż, podobno jest świetne, ale będzie musiało zaczekać do trzeciego razu...

***

From Mendoza (see slideshow on the right) we went to Santiago. For the second time on the journey we returned to the same place. Maybe it's a waste, maybe we could have seen something new, something different, maybe there's no point tredding on your own footsteps. Doubts. Decisions to be made at every step.
We realised that going back to a place visited earlier gives you an advantage as soon as we picked up our backpacks. You know where to go, you know that the toilet at the bus station is not an exchange point (it's hard to believe someone could make such a mistake, but we saw it with our own eyes), you know how much more or less the taxi will cost and what route it should take. You don't need to rush to see everything. You have a clear and well though-out plan. And what is more you get a one-in-a-hundred opportunity to undo the mistakes of the previous visit.
We had no doubts. We took our chance – we went to a football game, we met up with people we met in Patagonia who just like us made their way to the Chilean capital, we had lunch in an authentic Japanese restaurant, we saw Pablo Neruda's house 'La Chascona'. It's enough. And we had great luck – yet another time we experienced the miracle of hospitality. That's why on Sunday instead of heading for the Museum of Human Rights we spent the day with a local family. We had a delicious homemade lunch and we got a priceless insight into the life of the 'Santiaginos'. You can't get that in a tourist agency. And the museum? Well, apparently it's great, but it will have to wait until the third time...


David, Amelia, Cristobal and Gabriel. MUCHAS GRACIAS POR TODO!


Ivan, the owner of Ventana Sur Hostel made a delicious asado./ Ivan, właściciel Ventana Sur Hostel, zrobił przepyszne asado.


Before the game at the Colo Colo stadium./ Przed meczem, w tle stadion Colo Colo.




Rodrigo, took us not only to see the football game and his family (first picture) but also to try the local version of a hot dog. The sausage is there, but it takes time to get to it through a heap of avocado./ Rodrigo zabrał nas nie tylko na mecz i do domu swojej rodziny (pierwsze zdjęcie), ale także na lokalną wersję hotdoga. Jest w nim kiełbaska, ale potrzeba czasu, żeby do niej dotrzeć przez górę awokado.




Neruda is watching./ Neruda patrzy.



With Yu-Hsin, our friend from Taiwan that we met in Patagonia, after a huge Japanese lunch./ Z Yu-Hsin, naszą znajomą z Tajwany poznaną w Patagonii, zaraz po olbrzymim japońskim lunchu.

Tuesday, 10 April 2012

Pa pa... Patagonia!/ Bye bye... Patagonia!

Zimny oddech gór na karku, dziki wiatr wzbijający w powietrze letni kurz, fakt, że mamy już bilet powrotny, a w naszej głowie rosną jak na drożdżach plany i pomysły popowrotne – wszystko to pomogło nam wydostać się z patagońskich sideł.
Wyjechaliśmy jednoznacznie – jeden ruch na szachownicy i jesteśmy 24 godziny dalej. Nie chcieliśmy przedłużać tego pożegniania. Raz, dwa, trzy, znikamy! Raz, dwa, trzy, czasu nie mamy... na smutek, na wątpliwości, na żal, że patagońskie lato takie krótkie. Raz, dwa, trzy, pa pa...


***


The cold breath of the mountains on the back of our necks, wild wind unsettling the summer dust, the fact that now we have a return ticket and that after-return ideas grow as if on yeast in our heads – all this has helped us get out of the patagonian trap.
We left in a straightforward manner – one move on the chessboard and we are 24 hours farther away. We didn't want to make this goodbye a long one. One, two, three, off we go! One, two, three, we have no time... for sadness, for doubts, for regrets that the patagonian summer is so short. One, two, three, bye, bye...