Tuesday, 31 January 2012

Chiloé

Chiloé – South America's second biggest island, home to mythological creatures of their own kind, sprinkled with 160 small wooden churches, at mercy of rain and wind coming from the Pacific, watched over by volcanoes from the mainland, adorned with tens of tiny islands creating an enchanting archipelago. It welcomed us with miraclously good weather and delicious seafood, offered us our first encounter with penguins and made us want to return as soon as we left.

***

Chiloé – druga co do wielkości wyspa Ameryki Południowej, pełna jedynych w swoim rodzaju mitologicznych stworzeń, posypana 160 drewnianymi kościółkami, w łasce deszczu i wiatru znad Pacyfiku, obserwowana z lądu przez wulkany, ozdobiona dziesiątkami wysepek tworzących czarujący archipelag. Powitała nas niespotykanie dobrą pogodą i pysznymi owocami morza, podarowała nam nasze pierwsze spotkanie z pingwinami i sprawiła, że chcieliśmy wrócić, jak tylko ją opuściliśmy.



Monday, 23 January 2012

Breaking news/ Z ostatniej chwili

On the 21st of January after over 6 years together we are happy to anounce: WE GOT MARRIED! It was a simple, spontaneous and symbolic ceremony on a small hill overlooking the Pacific, a stone's throw from Pablo Neruda's house in Isla Negra, Chile. There were only four people present: ourselves, Margaret MacCarthy as reverent and Raph Lee as witness and photograpger. Many thanks to both of them for making it such a special and meaningful day. For all of our friends and family who would like to have been there with us, rest assured – when we're back from our travels there will be a second ceremony and celebration and you are all invited.

Now time for the honeymoon in Patagonia that we have always dreamed of.

***

21-ego stycznia, po ponad sześciu latach razem, mamy przyjemność ogłosić: WZIĘLIŚMY ŚLUB! Była to prosta, spontaniczna i symboliczna ceremonia na małym wzgórzu z widokiem na Pacyfik, rzut beretem od domu Pabla Nerudy w Isla Negra, Chile. Obecne były tylko cztery osoby: nas dwoje, Margaret McCarthy, która udzieliła nam ślubu i Raph Lee w roli świadka i fotografa. Wielki dzięki dla obojga za ten wyjątkowy i ważny dla nas dzień. Wszyscy przyjaciele i członkowie rodzin, którzy chcieliby być tam z nami, mogą być spokojni – kiedy powrócimy z podróży odbędzie się druga ceremonia i świętowanie, na które wszyscy są zaproszeni.

Teraz czas na miesiąc miodowy w Patagonii, o którym zawsze marzyliśmy.



Tuesday, 10 January 2012

The Argentinian diary, 14/ Dziennik argentyński, 14

We first heard of La Trochita or The Old Patagonian Express through Paul Theroux. His book was yet another thing that inspired us to make it to Patagonia. The fact we ended up in Esquel, the town where he finished the journey he started in Boston, was a coincidence. The train doesn't run as far as when Paul Theroux took it, but it's still worth riding even if it's just 40 km return at the dazzling average speed of 20km/h.

***

Po raz pierwszy usłyszeliśmy o La Trochita czy o Starym Ekspresie Patagońskim poprzez Paul'a Theroux. Jego książka była kolejną z rzeczy, które zainspirowały nas do tego, żeby dotrzeć do Patagonii. Fakt, że znaleźliśmy się w Esquel, miasteczku gdzie on skończył swoją podróż rozpoczętą w Bostonie, był przypadkiem. Pociąg nie jedzie już tak daleko jak w czasach kiedy jechał nim Paul Theroux, ale wciąż warto się nim przejechać, nawet jeśli to tylko 40 km tam i z powrotem z zawrotną średnią prędkością 20 km na godzinę.



Friday, 6 January 2012

Dziennik argentyński, 13/ The Argentinian diary, 13

Drzwi się nie domykają. Wszystkie szyby są uszczerbione lub pęknięte, oprócz tylniej, której nie ma w ogóle. Zamiast niej hałasuje kawałek przezroczystego plastiku przylepiony taśmą do karoserii. Nie ma jednego z bocznych lusterek, nie działają pasy, nie działa szybkościomierz ani żaden inny wskaźnik na desce rozdzielczej. Tylko benzyna świeci się na czerwono.

Za kierownicą siedzi mężczyzna w średnim wieku, na głowie ma kapelusz, jego ogorzałą twarz ozdabia czarny wąs, ma na sobie średnio świeżą koszulę i przykurzone lniane spodnie. Całą drogę pali czerwone Marlboro i zdawkowo odpowiada na nasze pytania. Potem narzeka, że w lecie zawsze dużo wypadków na lokalnych drogach. Nie chcemy zbytnio się zastanawiać nad tym, co zostałoby z jego samochodu nawet przy drobnej kolizji, ale i tak pytamy go o powód. „Wydaje im się, że znają drogi”, odpowiada. Hector, bo tak nazywa się ten małomówny mieszkaniec Esquel, zna drogę jak nikt inny – wiezie nas do swojego królestwa.

Hector to gaucho czyli argentyński kowboj. Nie lubi chodzić, a dystans mierzy nie w kilometrach, lecz w godzinach spędzonych w siodle. Mieszka i pracuje na farmie należącej do jego rodziny i dorabia zabierając turystów na konne wycieczki. To właśnie po to tu jesteśmy. Zanim wyruszymy, będziemy mieli szansę obserwować, jak Hector podkuwa konia, jak jego psy pomagają mu zagonić kilka koni, jak jego dwa małe kocięta bawią się między końskimi kopytami.

Potem spróbujemy nawiązać kontakt z końmi, które dla nas wybrał, głaszcząc je po silnych, rozgrzanych w słońcu szyjach, starając się poczuć ich energię, poczuć ich spokój. Następnie ścieżka wzdłuż jego ziemi, przejście przez drogę prowadzącą do Esquel i przez tory starego ekspresu patagońskiego, i w górę, w górę, wśród aromatycznych iglastych drzew, krzaków, kwiatów, kwitnącego ostu, w górę i coraz dalej, aż imitując jego ruchy po godzinie drogi zatrzymamy się na chwilę na środku plaskowyżu otoczonego górami. Cisza, spokój i przestrzeń. Będziemy znów głaskać konie po szyjach, tym razem próbując przekazać ia naszą wdzięczność za to, jak cierpliwie niosły nas, nowicjuszy i żółtodziobów, jak wywiozły nas daleko od naszego świata, jak najdalej od poświątecznych wyprzedaży i poszukiwań butów czy sukienki na jedną okazję, jak najdalej od tego pośpiechu, który nie wiedzieć czemu wypełnia koniec roku.

Dla nas nowy rok zaczął się właśnie tam, gdzieś pod koniec grudnia, w górach, w siodle zrobionym z baraniej skóry. Pasterskie psy naszego przewodnika jak szalone goniły zające, spod nóg umknął nam mały pancernik, promienie wieczornego słońca łamały się o kanty skał, a Hector, ten niepozorny facet, po którym nie spodziewalibyśmy się niczego podobnego, okazał się być nie biedakiem, którego nie stać na nowy samochód, a szczodrym bogaczem, do którego należą zachody słońca, głęboki kontakt z naturą i tajemna wiedza o szlakach po okolicznych górach.

***

The doors don't close over. All the windows are chipped or cracked, apart from the back one, which is missing altogther. In its place a peace of see-through plastic stuck to the body with celo tape is making noise. One of the side mirrors is missing too, the seatbelts don't work and niether does the speedometer just like any other indicator on the dashboard. Only the petrol one is flashing a red light.

A middle-aged man is sitting at the wheel, a hat on his head, his weatherbeaten face adorned with a black moustache, he's sporting a not very fresh shirt and dusty linen trousers. He is smoking red Marlboro all along the way and answering our questions curtly. Then he complains that in the summer there are a lot of accidents on the local roads. We don't really want to think what would be left of the car even in a minor collision, but still we ask him why. “They think they know the roads”, he replies. Hector, since this is the name of this taciturn citizen of Esquel, knows the road better than anybody else – he's just driving us to his kingdom.

Hector is a gaucho that is an Argentinian cowboy. He doesn't like walking to places and he measures distance not in kilometres but in hours spend on a saddle. He lives and works at a farm belonging to his family and makes some extra money by taking tourists on horseriding tours. This is exactly why we are here. Before we set off, we will have a chance to see how Hector shoes a horse, how his dogs help him herd a few horses, how his two tiny kittens play between horse hooves.

Then we will try to make friends with the horses chosen for us, stroking their strong, hot from the sun necks, trying to feel their energy and peace. Then there will be a path along his land, then we will cross the road leading into Esquel and the railtracks of the Old Patagonian Express, and up, up, among aromatic pine trees, bushes, flowers, blooming thistle, up and up and farther away, until, imitating Hector's movements, we will stop in the middle of a plateu surrounded by mountains. Quiet, peace and space. We will stroke the horses again on their necks, this time trying to get across to them our gratitude for how they carried us, novices, how they carried us away from our world, far away from post Christmas sales and looking for shoes or a dress for on ocassion only, far away from the the rush that, for reasons unknown to us, fills up the end of the year.

That was exactly where New Year started for us, sometime at the end of December, in the mountains, on a saddle made of a sheep's skin. Our guide's sheep dogs were chasing hares like crazy, a small armadillo rushed away from our feet, evening sun rays were braking against the pointed rocks, and Hector, this unconspicuous guy who didn't we expect anything like this from, didn't turn out to be a poor man who can't afford to buy a new car but a generous rich man, who owns sunsets, deep contact with nature and secret knowledge about tracks in the surrounding mountains.

Thursday, 5 January 2012

The Argentinian diary, 12/ Dziennik argentyński, 12

Outside the main supermarket in Esquel, a campervan is filling up with supplies. Normal, you may think, but this one's special. First of all, it has a French license plate. How did it get here? Our attention is then drawn to a large sticker on the side of the van that reads La Famille Roux au Tour du Monde. We approach the window. Bonjour calls a voice from inside the van and a man appears quickly followed by a woman and three children. A short conversation follows in which we learn that for the last four years the Roux family have been travelling around the world in this campervan.The three children aged 10, 9 and 4 have spent the last four years visiting more countries than most people see in a lifetime. Indeed, the youngest of them was only 10 days old when the journey began. She may be French but of the 42 countries she's visited in her short life, France is the one she's spent the least amount of time in. Our minds boggle at the story, 100 questions spring to mind but we only ask one, where next? Africa is the answer.
Every time we think we've met the most extreme traveller someone else appears. First it was the girl who cycled from Peru to Argentina. Then it was the Japanese man who travelled by motorcylce from Canada to Argentina, then a French couple who bought a car in Canada and sold it in Panama and now this French family who have travelled from France via the Middle Asia, Australia, Polynesia, North America, Central America and finally South America to this tiny town in Patagonia.
Too overwhelmed to ask more questions we settle for the address of their blog and continue on our way. Once again we have realised how few things you can actually describe as impossible.

***

Przed głównym supermarketem w Esquel kamper uzupełnia zapasy. Nic szczególnego, można by pomyśleć, ale ten ma w sobie coś wyjątkowego. Po pierwsze, ma francuską rejestrację. Jak tu dojechał? Potem naszą uwagę przyciąga nalepka na boku pojazdu: La Famille Roux au Tour du Monde. Podchodzimy do okna. Bonjour, odzywa się głos ze środka i pojawia się mężczyzna, a zaraz za nim kobieta i troje dzieci. Następuje krótka rozmowa, z której dowiadujemy się, że przez ostatnie cztery lata rodzina Roux podróżowała dookoła świata w tym właśnie kamperze. Trzy córki w wieku 10, 9 i 4 lat spędziły ostatnie cztery lata odwiedzając więcej państw niż większość ludzi odwiedza przez całe życie. Najmłodsza z nich miała zaledwie 10 dni, kiedy rozpoczęła się podróż. Teoretycznie jest Francuzką, ale z 42 krajów, które odwiedziła w swoim krótkim życiu, to Francja jest miejscem, gdzie spędziła najmniej czasu. Nasze umysły nie radzą sobie z tą historią, 100 pytań przychodzi do głowy ale zadajemy tylko jedno, gdzie jadą teraz. Odpowiedzią jest Afryka.
Za każdym razem, kiedy myślimy, że spotkaliśmy najbardziej ekstremalnego podróżnika, pojawia się ktoś inny. Najpierw była dziewczyna, która przyjechała na rowerze z Kolumbii do Argentyny. Potem Japończyk, który przyjechał tu na motocyklu z Kanady, potem francuska para, która kupiła samochód w Kanadzie, a sprzedała go w Panamie, no i teraz ta francuska rodzina, która przyjechała z Francji, przez Azję Środkową, Australię, Polinezję, Amerykę Północną, Amerykę Środkową i w końcu Ameryką Południową do tego maleńkiego miasteczka w Patagonii.
Zbyt skołowani, żeby zadać więcej pytań, zadowalamy się adresem ich bloga i idziemy dalej. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że tak naprawdę bardzo niewiele rzeczy można opisać jako niemożliwe.