Drzwi się nie domykają. Wszystkie szyby są uszczerbione lub pęknięte, oprócz tylniej, której nie ma w ogóle. Zamiast niej hałasuje kawałek przezroczystego plastiku przylepiony taśmą do karoserii. Nie ma jednego z bocznych lusterek, nie działają pasy, nie działa szybkościomierz ani żaden inny wskaźnik na desce rozdzielczej. Tylko benzyna świeci się na czerwono.
Za kierownicą siedzi mężczyzna w średnim wieku, na głowie ma kapelusz, jego ogorzałą twarz ozdabia czarny wąs, ma na sobie średnio świeżą koszulę i przykurzone lniane spodnie. Całą drogę pali czerwone Marlboro i zdawkowo odpowiada na nasze pytania. Potem narzeka, że w lecie zawsze dużo wypadków na lokalnych drogach. Nie chcemy zbytnio się zastanawiać nad tym, co zostałoby z jego samochodu nawet przy drobnej kolizji, ale i tak pytamy go o powód. „Wydaje im się, że znają drogi”, odpowiada. Hector, bo tak nazywa się ten małomówny mieszkaniec Esquel, zna drogę jak nikt inny – wiezie nas do swojego królestwa.
Hector to gaucho czyli argentyński kowboj. Nie lubi chodzić, a dystans mierzy nie w kilometrach, lecz w godzinach spędzonych w siodle. Mieszka i pracuje na farmie należącej do jego rodziny i dorabia zabierając turystów na konne wycieczki. To właśnie po to tu jesteśmy. Zanim wyruszymy, będziemy mieli szansę obserwować, jak Hector podkuwa konia, jak jego psy pomagają mu zagonić kilka koni, jak jego dwa małe kocięta bawią się między końskimi kopytami.
Potem spróbujemy nawiązać kontakt z końmi, które dla nas wybrał, głaszcząc je po silnych, rozgrzanych w słońcu szyjach, starając się poczuć ich energię, poczuć ich spokój. Następnie ścieżka wzdłuż jego ziemi, przejście przez drogę prowadzącą do Esquel i przez tory starego ekspresu patagońskiego, i w górę, w górę, wśród aromatycznych iglastych drzew, krzaków, kwiatów, kwitnącego ostu, w górę i coraz dalej, aż imitując jego ruchy po godzinie drogi zatrzymamy się na chwilę na środku plaskowyżu otoczonego górami. Cisza, spokój i przestrzeń. Będziemy znów głaskać konie po szyjach, tym razem próbując przekazać ia naszą wdzięczność za to, jak cierpliwie niosły nas, nowicjuszy i żółtodziobów, jak wywiozły nas daleko od naszego świata, jak najdalej od poświątecznych wyprzedaży i poszukiwań butów czy sukienki na jedną okazję, jak najdalej od tego pośpiechu, który nie wiedzieć czemu wypełnia koniec roku.
Dla nas nowy rok zaczął się właśnie tam, gdzieś pod koniec grudnia, w górach, w siodle zrobionym z baraniej skóry. Pasterskie psy naszego przewodnika jak szalone goniły zające, spod nóg umknął nam mały pancernik, promienie wieczornego słońca łamały się o kanty skał, a Hector, ten niepozorny facet, po którym nie spodziewalibyśmy się niczego podobnego, okazał się być nie biedakiem, którego nie stać na nowy samochód, a szczodrym bogaczem, do którego należą zachody słońca, głęboki kontakt z naturą i tajemna wiedza o szlakach po okolicznych górach.
***
The doors don't close over. All the windows are chipped or cracked, apart from the back one, which is missing altogther. In its place a peace of see-through plastic stuck to the body with celo tape is making noise. One of the side mirrors is missing too, the seatbelts don't work and niether does the speedometer just like any other indicator on the dashboard. Only the petrol one is flashing a red light.
A middle-aged man is sitting at the wheel, a hat on his head, his weatherbeaten face adorned with a black moustache, he's sporting a not very fresh shirt and dusty linen trousers. He is smoking red Marlboro all along the way and answering our questions curtly. Then he complains that in the summer there are a lot of accidents on the local roads. We don't really want to think what would be left of the car even in a minor collision, but still we ask him why. “They think they know the roads”, he replies. Hector, since this is the name of this taciturn citizen of Esquel, knows the road better than anybody else – he's just driving us to his kingdom.
Hector is a gaucho that is an Argentinian cowboy. He doesn't like walking to places and he measures distance not in kilometres but in hours spend on a saddle. He lives and works at a farm belonging to his family and makes some extra money by taking tourists on horseriding tours. This is exactly why we are here. Before we set off, we will have a chance to see how Hector shoes a horse, how his dogs help him herd a few horses, how his two tiny kittens play between horse hooves.
Then we will try to make friends with the horses chosen for us, stroking their strong, hot from the sun necks, trying to feel their energy and peace. Then there will be a path along his land, then we will cross the road leading into Esquel and the railtracks of the Old Patagonian Express, and up, up, among aromatic pine trees, bushes, flowers, blooming thistle, up and up and farther away, until, imitating Hector's movements, we will stop in the middle of a plateu surrounded by mountains. Quiet, peace and space. We will stroke the horses again on their necks, this time trying to get across to them our gratitude for how they carried us, novices, how they carried us away from our world, far away from post Christmas sales and looking for shoes or a dress for on ocassion only, far away from the the rush that, for reasons unknown to us, fills up the end of the year.
That was exactly where New Year started for us, sometime at the end of December, in the mountains, on a saddle made of a sheep's skin. Our guide's sheep dogs were chasing hares like crazy, a small armadillo rushed away from our feet, evening sun rays were braking against the pointed rocks, and Hector, this unconspicuous guy who didn't we expect anything like this from, didn't turn out to be a poor man who can't afford to buy a new car but a generous rich man, who owns sunsets, deep contact with nature and secret knowledge about tracks in the surrounding mountains.