Friday, 15 June 2012

Ostatni/ The last one


Czas zamknąć ramę kompozycyjną i odpowiedzieć na pierwsze pytanie. Będziemy szczerzy - robocza, troszkę przydługa nazwa naszego bloga przysporzyła nam wiele kłopotów – ileż to razy nie marzyliśmy o krótszej, łatwiejszej do podyktowania i zapamiętania nazwie!

Wyjechaliśmy poszukując tematu przewodniego, słowa lub zdania, które podsumuje te niecałe 9 miesięcy. Usłyszeliśmy je mniej więcej w 1/3 drogi, kiedy pracując na recepcji Casa del Pueblo w Esquel zmagaliśmy się z fatalną organizacją informacji turystycznej i transportu w Patagonii. Pewnego dnia jeden z bardziej cierpliwych turystów skomentował sytuację patagońskim powiedzieniem 'todo posible, nada seguro' – 'wszystko możliwe, nic pewnego'.

Z początku był to tylko żart, koło ratunkowe, które rzucaliśmy za burtę, kiedy narastał stres wśród zmęczonych niepewnością podróżników. Z czasem te cztery słowa zmieniły jednak swoją rolę, urosły w naszych oczach i stały się rodzajem ponadczasowej i ponadgeograficznej prawdy, która sprawdzała się zarówno w najpiękniejszych i najtrudniejszych momentach naszej podróży.

I tak powtarzaliśmy do siebie 'todo posible, nada seguro', zarówno kiedy z bijącym sercem (i nie jest to literacka przesada!) patrzyliśmy na wyłaniające się z oceanu orki na półwyspie Valdes, jak i kiedy w autobusie z Uyuni do Potosi zastanawialiśmy się, czy nasze plecaki przymocowane do dachu dojadą z nami do celu (dojechały). Kiedy spotykała nas nieprawdopodobna gościnność ze strony ledwie co poznanych ludzi, i kiedy nasze żołądki, rozkłady jazdy lub protesty na drogach zmuszały nas do zmieniania planów.

Dziś, w 9 miesięcy i 4 dni od momentu, kiedy wylądowaliśmy w Salvador de Bahia, urządzamy się w nowym dla nas miejscu, w skromnym, lecz czarującym mieście na północy Hiszpanii, z Zatoką Kantabryjską z jednej i Picos de Europa z drugiej strony. Przed nami wielka niewiadoma, dużo większa niż ta, nad którą drżeliśmy w drodze do Brazylii.

Nie zamierzamy zmieniać nabytego w podróży zwyczaju – codziennie rano powtarzamy sobie to jedno zdanie. Pesymiści spojrzą na nie być może sceptycznie, skupiając się na dwóch ostatnich słowach. Ale dla nas 'nada seguro' jest równie pozytywne w skutkach jak 'todo posible' – motywuje bowiem do doceniania tego, co mamy, oraz kategorycznie zabrania tracić czasu na rzeczy bez znaczenia. Nic nie jest pewne, ale wszystko możliwe. Wszystko jest możliwe, bo nie ma nic pewnego. Niepewność to bliźniacza siostra możliwości. Patagonia najpiękniejsza jest tam, gdzie nie można liczyć na wygody cywilizacji. Rozwinąć żagle możemy dopiero, kiedy tracimy dno pod nogami. Za możliwości płaci się ackeptacją strachu przed niepowodzeniem i niepewnością.

***

Podziękowania: chcemy podziękować wszystkim tym, którzy pomogli nam zrealizować naszą podróż - naszym przyjaciołom w Brazylii, Urugwaju, Argentynie i Chile. Dziękujemy też naszym czytelnikom, którzy zawsze zachęcali nas do kontynuowania bloga. Szczególne podziękowania dla wszystkich tych, którzy przez ostatnie 9 miesięcy musieli zmagać się naszą nieobecnością, kiedy byliśmy potrzebni, z naszym oddaleniem, kiedy technologia zawodziła i ciężko było się z nami komunikować oraz z tym, co najtrudniejsze – obawą o nas, kiedy tęsknota brała górę.


***



It's time we closed the composition frame and answered the first question. We're going to be honest – the working name of our blog, slightly too long, caused us a lot of hassle – how many times didn't we dream of having a shorter name, easier to dictate or remember!

We set out searching for a lead theme, word or sentence that would sum up those almost 9 months. We heard them more or less 1/3 of the way, when, while working at reception in Casa del Pueblo in Esquel, we were struggling with the terrible organisation of the tourist information and the transport in Patagonia. One day one of the more patient visitors commented on the situation with a patagonian saying 'todo posible, nada seguro' – 'everything possible, nothing for sure.'

To start with it was only a joke, a life ring we would throw overboard, when tension rose among travellers tired of uncertainty. With time those four words changed their role, they grew in our eyes and became a kind of timeless and locationless truth that proved to work both in the most beautiful and the most difficult moments of our journey.

So we repeated 'todo posible, nada seguro' when with our hearts pounding (and it's not literary exaggeration!) we watched killer whales emerge from the ocean at the Valdes peninsula, but also when on the bus from Uyuni to Potosi we were wondering whether our bagpacks attached to the roof would make it to our destination (they did). When we encountered incredible hospitality from people we'd only just met, and when our stomachs, timetables or road protests forced us to change our plans.

Now, 9 months and 4 days from the moment we landed in Salvador de Bahia, we're starting up in a new place, in a modest yet charming city in the north of Spain, with the Cantabrian Bay on one side and The Picos de Europa on the other. Ahead of us a big unknown, much bigger then the one we were shaking about on our way to Brazil.

We're not planning to change the habit we acquired when travelling – every morning we repeat to ourselves that one sentence. Pessimists might look at it sceptically, focusing on the last two words. But for us 'nada seguro' is just as positive as 'todo posible' – it motivates us to appreciate what we have and categorically prohibits us from wasting time on unimportant things. Nothing is sure, but everything possible. Everything is possible, because there is nothing sure. Uncertainty is the twin sister of possibility. Patagonia is at its most beautiful where you can't count on the comforts of civilisation. We can spread our sails only once our feet lose touch with the sea bottom. You pay for possibilities by accepting the fear of failure and uncertainty.

***

Thank you: we would like to thank all people who helped us make our journey – our friends in Brazil, Uruguay, Argentina and Chile. We also want to thank our readers, who always encouraged us to keep our blog going. Special thanks to all those who during the last 9 months had to deal with our absence when we were needed, with the distance when technology failed and it was hard to communicate with us and with the most difficult thing – worries about us when missing us got too much.





Thursday, 24 May 2012

Mate, mate, mate...


Ostatnie zdjęcie, które zrobiliśmy w Argentynie, to Dawid pijący mate. A to dwa pierwsze zdjęcia, które zrobiliśmy po powrocie do Urugwaju:

***

The last picture we took in Argentina was of David drinking mate. And these are the first two pictures we took upon returning to Uruguay:





Tuesday, 22 May 2012

Ostatnie zdjęcie z Argentyny/ The last picture from Argentina

Cordoba. Spacerujemy po targu staroci. To nasz ostatni wieczór w Argentynie. Atmosfera jakby przedświąteczna – robi się ciemno około 18-tej, jest trochę zimno, w drzewach wiatr, w powietrzu deszcz. Za kilka pesos można na rogu kupić ciepłe jeszcze placki chlebowe, za 15 dwie sztuki salami, za 30 winylową płytę ze starym tango. Praktycznie wszyscy straganiarze popijają mate, owinięci szalikami. Robimy ostatnie zdjęcie i kupujemy ostatnią butelkę argentyńskiego wina. I już.

***

Cordoba. We are strolling around a flea market. It's our last evening in Argentina. The atmosphere is a bit Christmas-like - it gets dark around 6 p.m., it's a little cold, there is wind in the trees and rain in the air. For a few pesos you can get still warm bread... at the corner, for 15, two pieces of salami, for 30 an LP with some old tango. Practically all sellers are sipping mate, wrapped up in scarves. We take the last picture and we buy the last bottle of Argentinian wine. And that's it.

Friday, 11 May 2012

Bienvenidos a la Quiaca!

Witajcie! Witajcie z powrotem! Bienvenidos w naszym wielkim, pięknym kraju zakochanym w sobie. Witajcie i rozgośćcie się po raz kolejny, niech wam u nas będzie lżej, łatwiej, niż u naszych dzikich sąsiadów, dumnych bez powodu, wrogów odwiecznych, przyjaciół na chwile. Witajcie i zróbcie użytek z nabytej zawczasu wiedzy, niech nic was już nie dziwi, znacie już nas przecież, zjedliście z nami po 100 kilo mięsa, wypiliście po100 litrów mate. Rozgośćcie się na antypodach ukochanej przez was Ziemi Ognistej. Niech was zachwycają kaktusy, tak jak tam zachwycały was drzewa-flagi, szukajcie wzrokiem lam, tak jak tam szukaliście guanaco. Bienvenidos po drugiej stronie lustra. Oby cuda tych światów nigdy nie zapadły się w podłodze waszej pamięci.

***

Welcome! Welcome back! Bienvenidos to our enoromous, beautiful country in love with itself. Welcome and make yourselves at home once again, may it be lighter, easier for you here than at our wild neighbours', proud for no reason, our eternal enemies, our momentary friends. Welcome and make use of the knowledge you gained beforehand, may nothing strike you as strange, after all you know us, you have eaten with us 100 kilograms of meat, you have drunk with us 100 litres of mate. Make yourselves at home at the antipodes of your beloved Tierra del Fuego. May cacti amaze you like flag trees did, search the disantce for lamas like you did for guanacos. Bienvenidos to the other side of the mirror. May the wonders of these worlds never fall through the floor of your memory.






Tuesday, 8 May 2012

Thoughts from Bolivia/ Myśli z Boliwii

When we reached San Pedro de Atacama in northern Chile we weren't quite sure which route we were going to follow: east into northern Argentina or farther north into southern Bolivia. While walking around the charming town we became almost sure that given time restrictions and the size of Bolivia, we would leave visiting this country until another journey. And yet, within an hour we not only had tickets for a 3-day trip across the Bolivian side of the Andes, but also 400 bolivianos and a little bag of coca leaves, supposed to help us fight altitude sickness.

We ended up spending 10 days in Bolivia, only scratching the surface of this diverse country, just enough to convince ourselves that we will need to go back one day to get to know it better. In the meantime, here are some thoughts and observations from our time there:

If a toilet has a sign 'Don't take a photograph', it's not beacuse it's extremely clean. The majority of city buses are Japanese, still covered in Japanese characters. And they have names, for example: The Blue Danube, Bad Boy, The Cart of Forgetting. Women carry everything from bikes to babies on their backs, wrapped in a kind of blanket, folded in a special way and tied at their chests. If you think that to sell meat or fish you must have a refrigirator, don't go to Bolivia. Llama is a holy and shy animal. The meat contains no cholestorole and it tastes good. You don't see many people smoking, but there are plenty of people chewing coca leaves. About altitude sickness: it is unpredictable, everybody reacts differently, but the general consesus is it resembles a huge hangover. About thin air: at 4000 metres having a shower is exhausting. If you drop something, think twice whether you really need it. At 4,5000 metres, we couldn't sleep – you're lying in bed, your eyes closed, no movements for an hour and you feel as if you had just run 5 km. Bolivia seems to have the most aesthetically pleasing aspects of the past (traditional fabrics, garments, etc) and the tackiest examples of the present (cheap Asian decorations, nude calendars from the 80's hanging up everywhere and the worst of Latin pop music). They toot their horns before every crossroads, just in case. It is also a country where you can drive on either side of the road. Bolivian Spanish sounds like a mix of Catalan and one of the indigenous languages. No one is really sure about anything – the bus company is not sure how much the bus ticket is, the receptionist doesn't know if there are rooms available, no one is sure if it is possible to cross the border, if you buy a bus ticket for 19:00 with one company, you will probably leave at 20:30 with another company, if you order a taxi, it will most likely never arrive, that is if it was ever ordered in the first place – in general there is a lot of confusion. If you ask, you never get 'I don't know' for an answer, you're more likely to hear 'it depends' or 'be patient, this is Bolivia'.

 So was it worth it? Yes. Was it difficult? Yes. But that's why you travel. As a certain French girl put it: it's an experience.

***

Kiedy dotarliśmy do San Pedro de Atacama w północnym Chile, nie byliśmy do końca pewni, którą trasą pojedziemy dalej: na wschód do północnej Argentyny czy dalej na północ do południowej Boliwii. Spacerując po uroczym miasteczku niemalże osiągnęliśmy pewność, że z powodu ograniczenia czasowego i rozmiaru Boliwii, pozostawimy zwiedzenie tego kraju na kolejną podróż. A jednak, tylko godzinę później, nie tylko mieliśmy bilety na trzydniową przeprawę przez boliwijskie Andy, ale także 400 bolivianos i małą torebkę liści coci, które podobno miały nam pomóc poradzić sobie z chorobą wysokościową.

W końcu spędziliśmy w Boliwii 10 dni, jedynie uchylając rąbka tego różnorodnego kraju, ale na tyle by przekonać się, że będziemy musieli kiedyś tu powrócić, żeby poznać go lepiej. W międzyczasie, oto kilka myśli i obserwacji z naszego czasu w Boliwii:

Jeśli w toalecie wisi znak „Nie robić zdjęć”, to nie dlatego, że jest wyjątkowo czysta. Większość miejskich autobusów jest japońska, wciąż pokryta japońskim pismem. No i autobusy mają imiona, na przykład: Niebieski Dunaj, Niegrzeczny Chłopiec, Wóz Zapomnienia. Kobiety noszą wszystko od rowerów po dzieci na plecach, zawinięte w coś rodzaju koca, złożonego w specjalny sposób i przewiązanego na klatce piersiowej. Jeśli uważasz, że do sprzedaży mięsa czy ryb potrzebna jest lodówka, nie jedź do Boliwii. Lama to zwierzę święte i nieśmiałe. Mięso llamy nie zawiera cholesterolu i dobrze smakuje. Nie widuje się wielu palaczy, ale mnóstwo ludzi żuje liście coci. O chorobie wysokościowej: jest nieprzewidywalna, każdy reaguje inaczej, ale ogólny consensus jest taki, że przypomina wielkiego kaca. O rzadzkim powietrzu: na 4000 metrów prysznic jest wyczerpujący. Jeśli coś upuścisz, zastanów się dobrze, czy na pewno jest ci to potrzebne. Na 4,500 metrów nie mogliśmy spać – leżysz w łóżku, oczy zamknięte, bezruch od godziny, a czujesz się jakbyś właśnie przebiegł 5 km. Boliwia wydaje się mieć estetycznie najprzyjemniejsze aspekty przeszłości (tkaniny, stroje) i najbardziej kiczowate przykłady z teraźniejszości (tanie azjatyckie dekoracje, wszędzie wiszące rozbierane kalendarze z lat 80-tych i najgorszy latynoski pop). Dają po klaksonach przed każdym skrzyżowaniem, na wszelki wypadek. Jest to także kraj, gdzie można jechać po obu stronach drogi. Hiszpański w Boliwii brzmi jak kataloński wymieszany z jednym z rdzennych języków. Nikt nie jest niczego pewien – linie autobusowe nie wiedzą, ile kosztuje bilet, recepcjonistka nie jest pewna, czy ma wolny pokój, nikt nie wie, czy da się przekroczyć granicę, jeśli kupisz bilet autobusowy na 19:00 danych linii, to najprawdopodobniej odjedziesz o 20:30 innymi liniami, jeśli zamówisz taksówkę, najpewniej nie pojawi się, to jest jeśli najpierw w ogóle uwzględniono zamówienie – ogólnie sporo jest zamieszania. Jeśli zapytasz o coś, nigdy nie usłyszysz „nie wiem” w odpowiedzi, masz większe szanse dostać „to zależy” lub „cierpliwości, to jest Boliwia”, za odpowiedź.

Czy było więc warto? Tak. Czy było trudno? Tak. Ale to po to się podróżuje. Jakby to ujęła pewna Francuzka: to doświadczenie.

                                        

Thursday, 19 April 2012

W pewnym mało znanym mieście nad Pacyfikiem.../ In a little known city by the Pacific...

Podróż dzieli się na różne czasy. Jest czas akcji i zachwytów, czas mocnych wrażeń. To czas piękna po brzegi, obcowania ze zwierzętami, pływania w oceanie i wzdłuż dzikich rzek, tango i wina. Wtedy robi się zdjęcia i mówi się, że to właśnie po to przyjechaliśmy. Po unikalne wrażenia, po zachwyt, po pływanie w innej kulturze.
Jest także czas sricte podróżny. Składają się na niego wszystkie przebyte kilometry. To czas autobusów i dworców autobusowych. Czas czekania. Ten czas to jedna z opłat jaką uiszczamy za czas zachwytu i zasługuje na odrębną opowieść.
Ale jest też czas po prostu bycia. Jeśli czas zachwytów jest poezją, czas podróżny formą, to czas po prosty bycia jest prozą podróży. To czas prania, czas odsypiana wszelkich szaleństw i tych setek, tysięcy kilometrów bez łóżka. Czas gotowania, a nie tylko robienia kanapek. Czas spacerów bez mapy i bez celu po okolicy gdzie nie ma nic do zobaczenia. Czas rozmów o rzeczach ważnych i nie, przerywanych naturalną ciszą. Czas wracania do tej samej kawiarni trzy dni z rzędu, bo dają tam dobrą kawę i można ze stolika przy oknie patrzeć na ludzi.
Tak właśnie spędziliśmy trzy dni w La Serena, średniej wielkości mieście nad Pacyfikiem, gdzie kiedyś działo się dużo, a dziś nie dzieje się prawie nic, zwłaszcza teraz, poza wakacyjnym sezonem, kiedy baseny łypią na ludzi smutnymi oczami, a mieszkania dla turystów wypełniają się kurzem. Ale kto wie, może się okazać, że czas spędzony tutaj okaże się ważniejszy niż orki, lodowce, taniec i inne fajerwerki.


***



A journey is divided into different times. There is the time of action and rapture, the time of strong impressions. It is a time of overflowing beauty, time spent close to animals, of swimming in the ocean and down wild rivers, time of tango and wine. That is when you take pictures and say 'that is what we came here for'. For unique experiences, for awe, to swim in a different culture.
There is also a strictly travelling time. It is made up of all the covered kilometers. It is a time of buses and bus stations. A time for of waiting. This time is one of the many fees we pay for the time of rapture and it deserves a separate story.
But there is also a time of simply being. If the time of rapture is poetry, the time of travelling the form, then the time of simply being is the prose of a journey. It is the time of washing your clothes, time of getting back the sleep lost on fun and hundreds, thousands of kilometers without a bed. Time of cooking and not just making sandwiches. Time of walks without a map or aim where there is nothing to see. Time of conversations about important and unimportant things, broken up by natural silence. Time of going back to the same cafe three days in a row because they serve good coffee and you can watch people from a table at the window.
This is how we spent three days in La Serena, a mid-size city at the Pacific, where back in the days a lot of things were happening and today hardly anything at all takes places, especially now, out of the summer season, when swimming-pools glare at people with their sad eyes and tourist flats are filling up with dust.
But who knows, the time we spent here might turn out to be more important than orcas, glaciers, dance and other fireworks.














Wednesday, 18 April 2012

Santiago po raz drugi/ Santiago revisited

Z Mendozy (patrz: slajdy po prawej) pojechaliśmy do Santiago. Po raz drugi w trakcie podróży powróciliśmy do tego samego miejsca. Może to strata, może mogliśmy zobaczyć coś nowego, innego, może nie ma sensu deptać po własnych śladach. Wątpliwości. Decyzje do podjęcia na każdym kroku.
Już w momencie odebrnia plecaków z bagażnika zrozumieliśmy, że powrót do wcześniej odwiedzonego miejsca daje przewagę. Wiesz, gdzie iść, wiesz, że łazienka na dworcu to nie kantor (trudno uwierzyć, że ktoś może się tak pomylić, ale widzieliśmy to na własne oczy) wiesz, ile mniej więcej będzie kosztować taksówka i którędy powinna jechać. Nie musisz się spieszyć, żeby wszystko zobaczyć. Masz jasny i dobrze przemyślany plan. I na dodatek masz być może jedną na sto okazję, żeby naprawić błędy poprzedniej wizyty.
Nie mieliśmy wątpliwości. Wykorzystaliśmy szansę – poszliśmy na mecz, spotkaliśmy się z ludźmi poznanymi w Patagonii, którzy tak jak my zawędrowali do chilijskiej stolicy, zjedliśmy lunch w autentycznej japońskiej restauracji, obejrzeliśmy dom Pabla Nerudy 'La Chascona'. Wystarczy. No i mieliśmy wielkie szczęście – po raz kolejny doświadczyliśmy cudu gościnności. To dlatego w niedzielę zamiast iść do Muzeum Praw Człowieka, spędziliśmy cały dzień z miejscową rodziną. Zjedliśmy pyszny domowy obiad i zdobyliśmy bezcenny wgląd w życie 'Santiaginos'. Tego nie da się kupić w biurze turystycznym. A muzeum? Cóż, podobno jest świetne, ale będzie musiało zaczekać do trzeciego razu...

***

From Mendoza (see slideshow on the right) we went to Santiago. For the second time on the journey we returned to the same place. Maybe it's a waste, maybe we could have seen something new, something different, maybe there's no point tredding on your own footsteps. Doubts. Decisions to be made at every step.
We realised that going back to a place visited earlier gives you an advantage as soon as we picked up our backpacks. You know where to go, you know that the toilet at the bus station is not an exchange point (it's hard to believe someone could make such a mistake, but we saw it with our own eyes), you know how much more or less the taxi will cost and what route it should take. You don't need to rush to see everything. You have a clear and well though-out plan. And what is more you get a one-in-a-hundred opportunity to undo the mistakes of the previous visit.
We had no doubts. We took our chance – we went to a football game, we met up with people we met in Patagonia who just like us made their way to the Chilean capital, we had lunch in an authentic Japanese restaurant, we saw Pablo Neruda's house 'La Chascona'. It's enough. And we had great luck – yet another time we experienced the miracle of hospitality. That's why on Sunday instead of heading for the Museum of Human Rights we spent the day with a local family. We had a delicious homemade lunch and we got a priceless insight into the life of the 'Santiaginos'. You can't get that in a tourist agency. And the museum? Well, apparently it's great, but it will have to wait until the third time...


David, Amelia, Cristobal and Gabriel. MUCHAS GRACIAS POR TODO!


Ivan, the owner of Ventana Sur Hostel made a delicious asado./ Ivan, właściciel Ventana Sur Hostel, zrobił przepyszne asado.


Before the game at the Colo Colo stadium./ Przed meczem, w tle stadion Colo Colo.




Rodrigo, took us not only to see the football game and his family (first picture) but also to try the local version of a hot dog. The sausage is there, but it takes time to get to it through a heap of avocado./ Rodrigo zabrał nas nie tylko na mecz i do domu swojej rodziny (pierwsze zdjęcie), ale także na lokalną wersję hotdoga. Jest w nim kiełbaska, ale potrzeba czasu, żeby do niej dotrzeć przez górę awokado.




Neruda is watching./ Neruda patrzy.



With Yu-Hsin, our friend from Taiwan that we met in Patagonia, after a huge Japanese lunch./ Z Yu-Hsin, naszą znajomą z Tajwany poznaną w Patagonii, zaraz po olbrzymim japońskim lunchu.